się odbyć koktajl party, pani Coulter zabrała Lyrę do modnego fryzjera, który zmiękczył i pofalował jej sztywne blond włosy, opiłował i wypolerował paznokcie, a nawet nałożył delikatny makijaż na oczy i usta, żeby wiedziała, jak to się robi. Następnie odebrały zamówioną przez panią Coulter nową sukienkę dla Lyry i kupiły nowe lakierki, a potem trzeba już było wracać do domu, sprawdzić, czy kwiaty są takie, jak należy, i przebrać się na przyjęcie.
– Nie, kochanie – powiedziała pani Coulter, gdy Lyra wyszła z sypialni, promieniejąc świadomością swojej urody. – Torebka z paskiem odpada.
Lyra nie rozstawała się z małą, białą, skórzaną torebką, noszoną na pasku na ramieniu, w której trzymała alethiometr.
Widząc, że Lyra nawet nie drgnęła, pani Coulter – zajęta układaniem róż zbyt ciasno wciśniętych do wazonu – spojrzała znacząco na drzwi.
– Proszę, pani Coulter. Uwielbiam tę torebkę.
– Ale nie możesz jej tutaj nosić. To wygląda niedorzecznie, kiedy we własnym domu nosisz torebkę na ramię. Zdejmij ją i pomóż mi obejrzeć kieliszki…
Lyra uparła się przy swoim. Bardziej niż karcący ton głosu pani Coulter poruszyły ją słowa „we własnym domu”. Pantalaimon sfrunął na podłogę, gdzie zmienił się w tchórza. Wygiąwszy grzbiet w łuk, otarł się o krótkie białe skarpetki Lyry, która – zachęcona jego zachowaniem – odparła:
– Będę dyskretna. A poza tym to jedyna rzecz, którą naprawdę lubię, i moim zdaniem pasuje do…
Nie skończyła. Dajmon pani Coulter skoczył z sofy jak rozmazana plama złotej sierści i przyszpilił Pantalaimona do podłogi, zanim ten zdążył się poruszyć. Lyra krzyknęła – najpierw ze zgrozy, a zaraz potem ze strachu i bólu, gdy Pantalaimon wił się na wszystkie strony, skrzeczał i warczał, bezskutecznie próbując wyrwać się z uścisku. Wystarczyło parę sekund, żeby małpka zupełnie go obezwładniła: tylnymi łapami przytrzymała jego tylne nogi, jedną przednią zacisnęła mu na gardle, a drugą złapała go za ucho i zaczęła ciągnąć, jakby zamierzała mu je oderwać – chociaż nie tyle ze złością, co raczej z oziębłym zaciekawieniem. Widok był przerażający, a odczucie jeszcze gorsze.
Przerażona Lyra rozszlochała się.
– Przestań! Proszę! Nie rób nam krzywdy!
Pani Coulter podniosła wzrok znad wazonu.
– To mnie słuchaj – odparła.
– Dobrze! Obiecuję!
Małpka puściła Pantalaimona i cofnęła się, jakby nagle straciła nim zainteresowanie. Pantalaimon natychmiast czmychnął do Lyry, która zagarnęła go w ramiona, przytuliła i pocałowała.
– Migiem! – dodała pani Coulter.
Lyra okręciła się na pięcie i wybiegła do sypialni. Ledwie jednak zatrzasnęła drzwi za sobą, te otworzyły się ponownie. W progu – nie dalej niż stopę lub dwie od niej – stała pani Coulter.
– Jeżeli będziesz się zachowywać w sposób tak nieokrzesany i wulgarny, Lyro, dojdzie do konfrontacji, z której wyjdę zwycięsko. Natychmiast odłóż tę torebkę. Przestań robić takie nieprzyjemne miny. Nigdy więcej nie trzaskaj drzwiami przy mnie ani pod moją nieobecność. Za kilka minut przybędą pierwsi goście. Mają tu zastać grzeczną i miłą dziewczynkę, uroczą, niewinną, układną i zachwycającą pod każdym względem. Takie jest moje życzenie. Rozumiemy się, Lyro?
– Tak, pani Coulter.
– Chodź, pocałuj mnie.
Pani Coulter pochyliła się delikatnie i nadstawiła policzek Lyrze, która musiała się wspiąć na palce, żeby ją pocałować. Jej uwagę zwróciła przy tym idealnie gładka skóra i bijący od pani Coulter niezwykły zapach: słodki, a zarazem lekko metaliczny.
Odsunęła się, odłożyła torebkę na toaletkę, po czym w ślad za panią Coulter wróciła do salonu.
– Jak ci się podobają kwiaty, moja droga? – spytała pani Coulter tak przymilnym tonem, jakby nic się nie wydarzyło. – Róże nigdy nie zawodzą, ale czasem co za dużo, to niezdrowo… Na pewno wystarczy lodu do drinków? Bądź tak miła i zapytaj o to obsługę. Ciepłe drinki to coś okropnego.
Lyra odkryła, że całkiem łatwo jest udawać beztroską i przemiłą, chociaż cały czas odczuwała bijący od Pantalaimona niesmak i jego nienawiść wobec złotej małpki. Wkrótce zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i pokój zaczął się zapełniać paniami w modnych strojach oraz przystojnymi, dystyngowanymi mężczyznami. Lyra krążyła wśród nich, częstując ich kanapkami, uśmiechając się słodziutko i udzielając uprzejmych odpowiedzi, gdy została zagadnięta. Czuła się jak zwierzątko domowe, które ma mnóstwo właścicieli. Gdy tylko ta myśl wykrystalizowała się w jej głowie, Pantalaimon (w ciele szczygła) rozprostował skrzydełka i głośno zaświergotał. Wyraźnie wyczuła jego triumf z faktu, że wcześniej miał rację, i położyła uszy po sobie.
– Do której szkoły chodzisz, moja droga? – zainteresowała się jakaś starsza dama, przyglądając się jej przez lorgnon.
– Do żadnej – odparła Lyra.
– Doprawdy? Myślałam, że matka pośle cię do szkoły, do której sama uczęszczała. To bardzo dobra placówka…
Lyra dopiero po dłuższej chwili zrozumiała pomyłkę starszej pani.
– To nie tak! Ja jej po prostu pomagam. Jestem jej osobistą asystentką – wyjaśniła z powagą. – Ona nie jest moją matką.
– Ach, tak… A kto?
Także i tym razem sens pytania nie od razu dotarł do Lyry.
– Moja matka była hrabiną – odparła w końcu. – Oboje rodzice zginęli w katastrofie aeronautycznej na dalekiej północy.
– Jak się nazywał twój ojciec?
– Hrabia Belacqua. Był bratem lorda Asriela.
Dajmon starszej pani, szkarłatna ara, przestąpił z nogi na nogę, jakby się irytował. Ona sama, wyraźnie zaintrygowana, zmarszczyła brwi, na co Lyra uśmiechnęła się promiennie i poszła dalej.
Przechodząc obok dużej sofy, zajmowanej przez kilku mężczyzn i jedną młodą kobietę, usłyszała słowo „Proch”. Nabrała już wystarczającej ogłady towarzyskiej, żeby rozpoznać flirt, i z fascynacją śledziła jego przebieg, ale to wzmianka o Prochu najbardziej ją zaintrygowała. Przystanęła więc i nadstawiła ucha. Mężczyźni wyglądali na akademików, kobieta zaś – wnosząc ze sposobu, w jaki zadawała im pytania – mogła być studentką.
– Odkrył go pewien Moskwianin… Proszę mi przerwać, jeżeli mówię o sprawach oczywistych – perorował właśnie mężczyzna w średnim wieku. Młoda kobieta wpatrywała się w niego z podziwem. – Niejaki Rusakow. Dlatego na jego cześć często nazywa się go Cząstkami Rusakowa. Są to cząstki elementarne, które w żaden sposób nie oddziałują z innymi cząstkami. Dlatego niezwykle trudno je wykryć. Najbardziej jednak niezwykłe jest w nich to, że istoty ludzkie je przyciągają.
– Naprawdę? – Zdumiona kobieta szerzej otworzyła oczy.
– Nie koniec na tym – ciągnął uczony. – Niektórzy ludzie przyciągają je silniej, inni słabiej. Dorośli je przyciągają, dzieci nie, w każdym razie w niewielkim stopniu, przynajmniej dopóki nie wejdą w wiek dojrzewania. Prawdę powiedziawszy… – Mężczyzna konfidencjonalnie zniżył głos, przysunął się do kobiety i poufałym gestem położył jej dłoń na ramieniu. – To właśnie z tego powodu powołano Radę Oblacyjną. Proszę o to spytać naszą przemiłą gospodynię.
– Tak? To ona należy do Rady?
– Ona