– jakżeby inaczej – dokładnie tam, gdzie go zostawiła.
– Gotowa? – zapytała pani Coulter. – Pomyślałam, że pójdziemy na obiad do Królewskiego Instytutu Arktycznego. Skoro już do niego należę jako jedna z niewielu kobiet, nie zawadzi skorzystać z przysługujących mi przywilejów.
Dwadzieścia minut spacerem zaprowadziło je przed front dostojnego kamiennego gmachu, w którym zasiadły w przestronnej jadalni wśród białych obrusów i srebrnej zastawy i zjadły wątróbkę cielęcą i bekon.
– Wątroba cielęca jest w porządku – tłumaczyła Lyrze pani Coulter. – Focza również. Gdyby jednak przyszło ci głodować w Arktyce, pamiętaj, żeby pod żadnym pozorem nie jeść wątroby niedźwiedzia. Jest pełna trucizny, który w kilka minut zabija człowieka.
Podczas jedzenia wskazywała Lyrze co ciekawszych gości przy innych stołach.
– Widzisz tego starszawego dżentelmena w czerwonym krawacie? To pułkownik Carborn. Pierwszy przeleciał balonem nad biegunem północnym. A ten wysoki, pod oknem, który właśnie wstał od stołu, to doktor Złamana Strzała.
– Skraeling?
– Tak. Stworzył mapę prądów morskich Wielkiego Oceanu Północnego.
Lyra z zaciekawieniem i nabożnym szacunkiem patrzyła na te wszystkie sławne osobistości. Byli to ludzie uczeni, bez wątpienia, ale zarazem wielcy podróżnicy i odkrywcy. Doktor Złamana Strzała na pewno wiedział o szkodliwości niedźwiedzich wątrób – a bibliotekarz Kolegium Jordana raczej nie.
Po obiedzie pani Coulter pokazała jej niektóre zgromadzone w bibliotece instytutu bezcenne eksponaty: harpun, którym zabito wielkiego wieloryba Grimssdura; kamień z wyrytą inskrypcją w nieznanym języku, znaleziony w zaciśniętej dłoni lorda Rukha, odkrywcy, który zamarzł na śmierć we własnym namiocie; krzesiwo, którego kapitan Hudson używał podczas swojego sławnego rejsu na Ziemię Van Tierena. Słuchając historii tych przedmiotów, Lyra czuła, jak jej serce rozpiera podziw dla tych dzielnych, wspaniałych, odległych bohaterów.
Potem wybrały się na zakupy. Ten niezwykły dzień obfitował w nowe dla Lyry doświadczenia, ale zakupy były z nich wszystkich najbardziej oszałamiające. Nagle znalazła się w ogromnym budynku pełnym pięknych strojów, wśród ludzi, którzy pozwalali jej wszystko przymierzać, i luster, w których mogła się przeglądać… A stroje były naprawdę prześliczne. Do tej pory wszystkie ubrania Lyra dostawała od pani Lonsdale, często-gęsto mocno zużyte, wielokrotnie łatane i cerowane. Rzadko trafiało jej się coś nowego, a jeśli już tak się zdarzyło, były to rzeczy raczej trwałe niż ładne. Na dodatek nigdy sama niczego dla siebie nie wybierała. Teraz zaś pani Coulter podsuwała jej jedną rzecz, chwaliła inną, płaciła za wszystkie…
Kiedy skończyły, Lyra miała zaczerwienione policzki i oczy łzawiące ze zmęczenia. Pani Coulter kazała spakować większość zakupów i dostarczyć je na swój adres. Dwie lub trzy rzeczy wzięła ze sobą i pieszo wróciły z Lyrą do mieszkania…
…gdzie czekała kąpiel w gęstej, pachnącej pianie. Pani Coulter przyszła umyć Lyrze włosy – i wcale nie ciągnęła za nie i nie drapała jak pani Lonsdale. Była delikatna. Pantalaimon obserwował ją z najwyższym zaciekawieniem, dopóki nie posłała mu znaczącego spojrzenia. Pojął je w lot i śladem złotej małpki odwrócił skromnie głowę, by nie być świadkiem tych kobiecych tajemnic. Nigdy wcześniej nie musiał odwracać wzroku od Lyry.
Po kąpieli przyszła pora na ciepły napój z dodatkiem mleka i ziół, nową flanelową koszulę nocną z kwiecistym nadrukiem i falbaniastym rąbkiem oraz kapcie z owczej skóry farbowane na jasnoniebieski kolor. I do łóżka.
Jakie to łóżko było mięciutkie! A jantaryczna lampka na stoliku nocnym – jakie łagodne dawała światło! Sypialnia była niezwykle przytulna, z mnóstwem szafek, toaletką, komodą na te wszystkie nowe stroje, dywanem rozpostartym od ściany do ściany i ślicznymi zasłonami wyszywanymi w gwiazdy, księżyce i planety! Lyra leżała na łóżku sztywno wyprostowana, zbyt zmęczona, żeby zasnąć, i zbyt zauroczona, żeby się jeszcze czemukolwiek dziwić.
Pani Coulter półgłosem życzyła jej dobrej nocy i wyszła.
Pantalaimon skubnął Lyrę za włosy. Próbowała go odpędzić, gdy zapytał szeptem:
– Gdzie to masz?
Od razu się domyśliła, o co mu chodzi. Stary, nędzny płaszczyk wisiał w szafie.
Kilka sekund później była już z powrotem w łóżku. Usiadła po turecku blisko lampki, odwinęła czarny aksamit i zaczęła oglądać podarowany jej przez mistrza przedmiot.
– Jak on to nazwał? – zapytała szeptem obserwującego ją bacznie Pantalaimona.
– Alethiometr.
Nie było sensu pytać, co to znaczy. Zważyła przedmiot w dłoniach, obejrzała lśniące kryształowe szkiełko i misternie wykonany mosiężny korpus. Urządzenie do złudzenia przypominało zegar lub kompas. Miało kilka wskazówek skierowanych w różne punkty na okrągłej tarczy, jednakże na jej obwodzie zamiast oznaczeń godzin lub kierunków świata znajdowały się małe obrazki, namalowane z niezwykłą precyzją, jak nakreślone na kości słoniowej za pomocą najcieńszego pędzelka z sobolowego włosia. Lyra obróciła alethiometr w dłoni, oglądając je po kolei: kotwica, klepsydra zwieńczona czaszką, byk, ul… Łącznie było ich trzydzieści sześć. Nie miała zielonego pojęcia, co mogą oznaczać.
– Ma koronkę, widzisz? – odezwał się Pantalaimon. – Spróbuj go nakręcić.
Prawdę powiedziawszy, przyrząd miał nie jedną, ale trzy żebrowane koronki. Każda z nich obracała jedną z trzech krótszych wskazówek, obiegających tarczę przy wtórze miłych dla ucha kliknięć. Można było je ustawić tak, by wskazywały dowolne z obrazków. Po wycelowaniu dokładnie w środek któregoś z rysunków blokowały się i stawiały lekki opór przy próbach dalszego poruszenia.
Czwarta wskazówka była od nich dłuższa i cieńsza, poza tym wyglądała na wykonaną z innego metalu, mniej błyszczącego. Lyra w żaden sposób nie potrafiła wpłynąć na jej ruch. Wskazówka biegała po całej tarczy jak igła kompasu – z tą różnicą, że nijak nie chciała znieruchomieć.
– „Metr” pochodzi od „mierzenia” – zauważył Pantalaimon. – Jak w „termometrze”. Kapelan tak mówił.
– Wiem, ale to akurat jest ta łatwiejsza część – odparła szeptem Lyra. – Jak myślisz, do czego to służy?
Żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie. Lyra długo jeszcze bawiła się alethiometrem, przestawiając krótsze wskazówki w taki sposób, by wskazywały różne trójki symboli (anioła, hełm i delfina; globus, lutnię i cyrkiel; świecę, piorun i konia) i śledząc nieustanny chaotyczny ruch dłuższej. Nic z tego nie rozumiała, ale była zaintrygowana i zachwycona złożonością mechanizmu i dbałością o szczegóły, z jaką go wykonano. Pantalaimon zmienił się w mysz, żeby jak najbardziej się do niego zbliżyć. Oparł drobne łapki na skraju koperty i błyszczącymi jak czarne guziczki ślepiami śledził ruchy igły.
– A jak myślisz, co miał na myśli mistrz, kiedy mówił o lordzie Asrielu? – zagadnęła go Lyra.
– Może powinniśmy przechować alethiometr, żeby potem mu go oddać?
– Ale przecież mistrz próbował go otruć! Może chodziło mu o coś wręcz przeciwnego, może chciał powiedzieć: „Tylko mu go nie dawajcie”?
– Nie – odparł stanowczo Pantalaimon. – To przed nią mieliśmy go strzec…
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Lyro? – zabrzmiał głos pani Coulter. – Na twoim miejscu gasiłabym już światło. Jesteś zmęczona, a jutro czeka nas intensywny dzień.
Lyra