Peter A. Flannery

Mag bitewny. Księga 1


Скачать книгу

ciała było łomocące bez opamiętania serce.

      Ostre słowa ktoś wyrzekł mu prosto do ucha. Ten ktoś był tak blisko, że Falko czuł jego oddech na szyi.

      – Po co tu przyszedłeś?

      Falko z początku nie wiedział, co powiedzieć. Grał na czas, by ochłonąć z zaskoczenia. Nie słyszał owego kogoś, kto się do niego podkradł. Mężczyzna pojawił się znikąd.

      – No?

      Chłopak poczuł, że sztylet mocniej naparł na jego skórę.

      – Ja tylko chciałem zobaczyć – wydusił.

      – Nikomu nie wolno wspinać się na górę w godzinę przywołania – powiedział mężczyzna, a Falko rozpoznał po głosie emisariusza. – Ty ze wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć to najlepiej, Falko Danté.

      Chłopak wydał z siebie westchnienie ulgi, gdy wysłannik odjął nóż od jego ciała i przycisnął Falka do skały.

      – Czyś ty zwariował?

      – Ja tylko chciałem zobaczyć – powtórzył Falko ciszej. Nie potrafił spojrzeć Chevalierowi w oczy.

      Zaległa cisza. Chłopak zdobył się w końcu na odwagę i uniósł lękliwie wzrok. Dłoń mężczyzny wciąż spoczywała na jego piersi, ale emisariusz spoglądał na niebo, chcąc ocenić, ile czasu zostało do zachodu słońca. Obok niego nagle pojawiła się zakapturzona postać i Falko uprzytomnił sobie, że patrzy prosto w oczy Mereditha Sakera.

      Meredith był obiecującym magiem, który z powodzeniem szedł tą samą drogą, co jego ojciec. Lub może podążałby nią chętniej, gdyby był do niej bardziej przekonany. Dysponował nie mniejszą inteligencją i takim samym darem do nauki. Miał takie same twarde rysy twarzy i lśniące czarne włosy, ale od Sakera seniora odróżniały go oczy, które lśniły, jakby jego myśli odzwierciedlały wszystko to, co ujrzał w życiu, nie zaś wciągały cały świat w mroczne głębie jego umysłu. A mimo to, choć cechował go większy spokój niż jego zapalczywego rodziciela, Meredith odziedziczył również umiejętność wyrażania pogardy samym tylko spojrzeniem.

      – Nie ma czasu, żeby sprowadzić go na dół – rzekł. – A nie ufam mu na tyle, żeby puścić go samego.

      – Nie wolno nam zakłócić przywołania – powiedział emisariusz.

      – To prawda – przystał Meredith, gromiąc Falka takim spojrzeniem, jakby był tylko głupim małym dzieckiem.

      – Nie możemy też zostawić go na otwartym terenie. – Mag zamyślił się.

      – Więc zabierzemy go ze sobą.

      – Pewny jesteś? – spytał emisariusz. – Będziesz musiał ukryć całą naszą trójkę.

      Falko nie miał pojęcia, o czym mówi Chevalier, ale mag po prostu pokiwał głową.

      – Chodźmy – rzucił. – Nie mamy wiele czasu.

      Dłoń emisariusza odkleiła się od piersi chłopca.

      – Masz stać tam, gdzie każemy ci stanąć – powiedział, a wyraz jego twarzy wskazywał, że najlepiej będzie, jeśli Falko grzecznie wypełni polecenie. – Nic nie mów, nie piśnij nawet. Najlepiej w ogóle się nie ruszaj.

      Należycie zastraszony Falko nie uznał za celowe się kłócić. Skinął głową na znak, że rozumie.

      Zgromiwszy go ostatnim nieprzychylnym spojrzeniem, Meredith odwrócił się i ruszył drogą, podczas gdy emisariusz gestem kazał Falkowi zająć miejsce między nimi.

      Niepokojące echa odbijały się od ścian, gdy wstąpili do Wichrowej Twierdzy. Wznoszące się wokół nich klify formowały wielkie półkole, naturalne audytorium, które otwierało się na zachód, gdzie pod sklepieniem wiszących nisko na niebie chmur, ciągnących się niemal nad całą linią horyzontu, chowała się okrągła twarz słońca.

      W środku olbrzymiej areny znajdowała się okrągła kamienna płyta o średnicy czterdziestu stóp, wyglądająca jak pojedyncza sztaba wypolerowanej skały – ołtarz lub może scena, gdyby przypisać jej powstanie człowiekowi, choć była ona dziełem sił natury, którymi nie sterował żaden umysł, lecz ślepy los. A jednak nawet najznamienitsi architekci Furii nie stworzyliby bardziej odpowiedniego miejsca na przywołanie smoka.

      Falko trafił do Wichrowej Twierdzy nie po raz pierwszy. Wspomnienie odezwało się w jego pamięci, gdy znowu oczarowało go surowe piękno tego miejsca.

      – Tam – popędził go Meredith, gdy Falko zwolnił kroku, by nacieszyć oczy.

      – Usiądź na tamtej półce skalnej – wskazał emisariusz nad jego ramieniem. – O tam, w miejscu osłoniętym od wiatru przez klif.

      Falko pokiwał głową i ruszył wzdłuż kamiennego kanału, by wspiąć się na górę po zwalisku ciemnych granitowych bloków.

      Występ skalny, na którym stali, był jednym z wielu okalających koncentrycznie arenę „amfiteatru”. Ten jednak był lekko cofnięty i stanowił idealne miejsce do obserwacji wydarzeń, w których nie bierze się udziału.

      Falko patrzył na stojącego w środku kamiennego koła Dariusa, który miał teraz na sobie ciemny czarodziejski pancerz maga bitewnego. Stał z mieczem i tarczą w gotowości, ale głowę miał pochyloną, jakby nasłuchiwał.

      Falko przeszedł wzrokiem od Dariusa w górę, po linii otaczających scenę klifów. Tam byli. Siedmiu magów rozstawionych w równych odległościach na kamiennych trybunach. Ich głowy również były pochylone w koncentracji. Ramiona opadały prosto wzdłuż ciała, ale mięśnie dłoni były napięte, a palce rozcapierzone, jakby zmagali się z jakimś mentalnym ciężarem.

      – Wyglądają dziwnie – skomentował Falko, wodząc wzrokiem po skupionych czarodziejach.

      – Kto taki? – zapytał emisariusz, stając obok niego.

      – Magowie. Wydają się... ukryci. Jakby padał na nich cień w środku słonecznego dnia.

      – Widzisz ich? – spytał emisariusz, gdy Meredith zbliżył się i stanął obok nich.

      – A ty nie, panie? – zdziwił się Falko.

      Chevalier zmarszczył brwi i pokręcił głową.

      – A ty? – zwrócił się chłopak do Mereditha.

      – Gdy się skupię – odparł czarodziej, lustrując Falka z namysłem. – A mojego ojca też widzisz?

      – Cień, który go spowija, wydaje się jeszcze mroczniejszy – odparł Falko, obracając głowę ku wyższej partii skał. – Ale tak, owszem, stoi tam w środku, dokładnie nad Dariusem.

      Wskazał palcem miejsce, ale żaden z mężczyzn nie odrywał od niego wzroku. Emisariusz wydawał się zmartwiony, a Meredith miał taką minę, jakby usiłował zrozumieć, co to może oznaczać. Gdy nagle omyło ich światło zachodzącego słońca, emisariusz przerwał zagadkową ciszę:

      – Szybko. Już czas.

      Falko rzucił okiem na zachód, gdzie słońce przebiło się już przez pokrywę chmur. Miało barwę głębokiej żółci, a czarne skały Twierdzy zdawały się pozłacane u szczytu.

      – Odsuń się od krawędzi – polecił Meredith. Falko znowu usłyszał w jego głosie tę karcącą nutę, lecz zabrzmiała nieco łagodniej niż poprzednio.

      Wszyscy trzej weszli za skałę, która wyrastała z klifu za ich plecami i formowała niski mur. Patrzyli teraz znad niego na zachód. Z każdą chwilą, gdy słońce chowało się za horyzontem, jego barwa przybierała coraz głębszy odcień. Blask zakreślił na pomarańczowo skalisty kontur góry i skłębioną fakturę