Philip Pullman

La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1


Скачать книгу

twarzy również zaczęła się śmiać. Asta udała, że łapie jakiegoś drobnego owada i wpycha go wprost w gardziołko mniejszego dajmona, który w zupełności się tym zadowolił – a wtedy Malcolm zaniósł się śmiechem jeszcze głośniejszym, na co dziewczynka tak się roześmiała, że dostała czkawki. Przy każdym czknięciu jej dajmon podskakiwał.

      – No już, już... – Siostra Fenella pochyliła się, żeby wyjąć dziecko z łóżeczka.

      Kiedy jednak wzięła je na ręce, na drobnej buzi Lyry odmalowała się troska i zgroza. Wyciągnęła rączki do swojego dajmona, wykręcając się przy tym w uścisku zakonnicy, i omal nie wypadła jej z rąk. Asta była szybsza: złapała małego dajmona w dziób, podfrunęła i położyła go dziewczynce na piersi, na co on zmienił się w miniaturowego tygryska i zaczął groźnie szczerzyć kły i syczeć na wszystkich. Przerażenie dziewczynki zniknęło jak ręką odjął. Leżała w ramionach siostry Fenelli i rozglądała się z wielkopańskim samozadowoleniem.

      Malcolm był zauroczony i zachwycony tym ucieleśnieniem wszelkiej doskonałości.

      – Lepiej położymy cię z powrotem, skarbie – powiedziała siostra Fenella. – Nie powinniśmy byli cię budzić, prawda, słodziutka?

      Odłożyła niemowlę do łóżeczka i otuliła je kocykiem, bardzo starając się nie dotknąć przy tym jego dajmona. Malcolm domyślał się, że zakaz dotykania cudzych dajmonów odnosi się także do niemowląt, ale już po tych kilku minutach spędzonych w towarzystwie dziewczynki do głowy by mu nie przyszło wyrządzić jej jakiejkolwiek przykrości. Został jej sługą na całe życie.

      4

       Uppsala

      W wygodnie urządzonym gabinecie na uniwersytecie w Uppsali, w Szwecji, siedzieli trzej mężczyźni pogrążeni w rozmowie. Deszcz smagał okna, a od czasu do czasu wiatr wpychał przez komin kłęby dymu i przygaszał ogień płonący w żelaznym piecyku.

      Gospodarzem spotkania był Gunnar Hallgrimsson, kawaler w wieku około sześćdziesięciu lat, pulchny i bystry profesor filozofii metafizycznej. Jego dajmon, rudzik, siedział mu na ramieniu i rzadko się odzywał.

      Jednym z jego gości był zaprzyjaźniony akademik, Axel Löfgren, profesor fizyki – chudy, małomówny, lecz niezwykle pogodny z natury. Jego dajmon miał postać fretki. Przyjaźnili się z Hallgrimssonem od dawna, a ich tradycyjne wzajemne prowokacje największego rozmachu nabierały zwykle po dobrym obiedzie, tym razem jednak ich zapał studziła obecność trzeciego, nieznajomego mężczyzny.

      Obcy był mniej więcej w wieku Hallgrimssona, ale wyglądał starzej. W przeciwieństwie do gładkich policzków i pozbawionego zmarszczek czoła profesora jego twarz nosiła liczne ślady życiowych prób i doświadczeń. Był Gipcjaninem ze wschodniej Anglii, nazywał się Coram van Texel i w swoich podróżach przemierzył wiele północnych krain. Był szczupły, średniego wzrostu, a jego ruchy cechowała niezwykła ostrożność, jakby bał się, że może coś niechcący stłuc, jak człowiek nienawykły do kruchych kieliszków i delikatnej zastawy. Jego dajmon – ogromny kot, którego sierść mieniła się tysiącem jesiennych odcieni – pozaglądał ukradkiem we wszystkie zakamarki pokoju, zanim z wdziękiem wskoczył Coramowi na kolana. Za dziesięć lat od tego wieczoru i potem ponownie za kolejne dziesięć lat te same kolory kociej sierści miały zachwycać i zadziwiać Lyrę.

      Właśnie skończyli kolację. Coram przybył tego samego dnia z północy z listem polecającym od znajomego profesora Hallgrimssona, konsula wiedźm z miasteczka Trollesund.

      – Napije się pan tokaju? – zaproponował Hallgrimsson i usiadł. Chwilę wcześniej wyjrzał przez okno na zalewaną deszczem ulicę, po czym zaciągnął grube zasłony dla ochrony przed przeciągami.

      – Z prawdziwą przyjemnością – odparł Coram.

      Profesor odwrócił się do stolika ulokowanego na wyciągnięcie ręki od wygodnego fotela, w którym się rozsiadł, i nalał złocistego wina do trzech kieliszków.

      – Jak się miewa mój przyjaciel, Martin Lanselius? – zagadnął, podając Coramowi jeden z kieliszków. – Muszę przyznać, że nigdy bym się nie spodziewał, że zrobi karierę w dyplomacji jako przedstawiciel wiedźm.

      – Jest w doskonałej formie – odparł Coram. – Prowadzi badania nad ich religią.

      – Często myślałem o tym, że systemy wierzeń wiedźmich klanów stanowiłyby wdzięczny obiekt badań – przyznał Hallgrimsson – ale moja praca naukowa zaprowadziła mnie zupełnie gdzie indziej.

      – Jeszcze dalej w pustkę – wtrącił profesor fizyki, również biorąc kieliszek z rąk gospodarza.

      – Proszę wybaczyć mojemu druhowi te niedorzeczne uwagi. Pańskie zdrowie, panie van Texel. – Hallgrimsson pociągnął łyk wina.

      – I pańskie... Na Boga, ależ pyszności.

      – Cieszę się, że panu smakuje. Pewien kupiec winny z Buda-Pesthu co rok przysyła mi skrzynkę tokaju.

      – Rzadko mamy okazję się go napić – odezwał się znowu Löfgren. – Ilekroć widzę tę butelkę, jest w niej mniej trunku, niż kiedy widziałem ją poprzednim razem.

      – Bzdura. Co sprowadza pana do Uppsali, panie van Texel?

      – Od doktora Lanseliusa dowiedziałem się, że jesteście panowie w posiadaniu pewnego niezwykłego przyrządu – odparł Gipcjanin. – Prawdomierza. Chciałbym z niego skorzystać.

      – Rozumiem... Proszę powiedzieć, o co dokładnie panu chodzi?

      – Mojemu ludowi, Gipcjanom, nieustannie zagrażają różne brytyjskie frakcje polityczne. Chcą nam odebrać nasze odwieczne swobody i nałożyć ograniczenia na prowadzoną przez nas działalność, między innymi handlową. Chciałbym się dowiedzieć, którym z tych zagrożeń należy stawić czoło, które można by zażegnać w drodze negocjacji, a z którymi zwyczajnie nie mamy szans sobie poradzić. Czy wasz przyrząd mógłby udzielić odpowiedzi na tak postawione pytania?

      – We właściwych rękach? Jak najbardziej. Gdybym miał więcej czasu, sam mógłbym się pokusić o jakąś przybliżoną interpretację.

      – Chce pan powiedzieć, że nie jest ekspertem w tej dziedzinie?

      – W żadnym wypadku.

      – Wobec tego...

      – Pozwoli pan, że pokażę panu ten przyrząd. Może to pomoże panu zrozumieć istotę problemu.

      Profesor otworzył szufladę stolika i wyjął z niej okrągły skórzany futerał, podobnej średnicy jak dłoń dorosłego mężczyzny i gruby na trzy palce. Hallgrimsson położył futerał na podsuniętym przez Löfgrena tapicerowanym stołku i uniósł wieczko.

      Coram pochylił się do przodu. Coś zalśniło intensywnie w łagodnym świetle lampy naftowej. Profesor poprawił abażur, żeby światło padało prosto na stołek, po czym wyjął instrument z futerału. Coram zwrócił uwagę, że jego krótkie, pulchne palce dotykają przyrządu z czułością kochanka. Tak mógłby traktować żywą istotę.

      Urządzenie miało złoty kolor i przypominało zegar z kryształowym szkiełkiem. Z początku Coram dostrzegał tylko jego piękną złożoność, dopóki Hallgrimsson nie zwrócił jego uwagi na szczegóły.

      – Na obwodzie tarczy... widzi pan? Jest tam trzydzieści sześć wizerunków malowanych pędzlem z jednego włosa na tarczy z kości słoniowej. A na obudowie znajdują się trzy małe pokrętła, rozmieszczone co sto dwadzieścia stopni, nieco podobne do pokręteł służących do nakręcania zegarka. Proszę patrzeć, co się stanie, gdy pokręcę jednym z nich.

      Coram