do tego, że Alicia zaczęła widzieć w instrumencie rywala w walce o uczucia siostry. Poczucie odpowiedzialności i chęć zaopiekowania się Julią – była to ostatnia rzecz, o jaką poprosiła ją umierająca matka – zepchnęła na boczny tor jej własne potrzeby. W wieku osiemnastu lat Alicia zdała na wydział psychologii na Uniwersytecie Durham, ale Julia wciąż chodziła do szkoły. I choć zatrudniali gosposię, która zajmowała się domem i zostawała na noc, gdy George był w podróży, Alicia czuła, że nie może zostawić siostry samej. Zamiast na Durham poszła na Uniwersytet Norwich, a gdy Julia dostała się do Royal College of Music i wyjechała do Londynu, poznała Maxa.
Jej nienormalne, często samotne dzieciństwo sprawiło, że Alicia zaczęła marzyć o mężu, dużej rodzinie i wygodnym przytulnym domu. W przeciwieństwie do siostry, która odziedziczyła po ojcu zamiłowanie do podróży, Alicia pragnęła bezpieczeństwa i miłości. Wkrótce Max oświadczył się jej i pół roku później byli już małżeństwem. Niecały rok po ślubie zaszła w ciążę i od tej pory robiła, co mogła, by dać swoim dzieciom wszystko to, czego tak bardzo brakowało jej w okresie, gdy kształtowała się jej własna osobowość.
Jeśli przeszłość ograniczyła jej horyzonty, Alicia pogodziła się z tym. Znacznie trudniej było jej się pogodzić z niechęcią ze strony siostry. Kiedy kariera Julii zaczęła nabierać tempa i jej siostra stała się sławna w świecie muzyki klasycznej, ich kontakty ograniczyły się do minimum. Siedem miesięcy temu Julia znów potrzebowała jej pomocy i Alicia rzuciła wszystko, by sprowadzić ją z powrotem do Norfolku i próbować pocieszyć. Wciąż jednak wyczuwało się między nimi pewne napięcie i dystans.
Podobnie jak dwadzieścia lat temu Alicia nie miała pojęcia, w jaki sposób dotrzeć do siostry.
– Mamusiu, piekę baśniowe ciasteczka do herbaty. Gdzie jest blacha, na której mogę je położyć?
Alicia podniosła wzrok i zobaczyła Kate, która patrząc na nią wyczekująco, stała w drzwiach do salonu. Głos córki wyrwał ją z zamyślenia i kazał jej wstać.
– Już idę, kochanie. Już idę.
4
Kiedy Julia obudziła się następnego dnia rano, leżała w łóżku, czekając, aż mroczne myśli, jak co dzień, wypełnią jej umysł. Czekała na uczucie bezsilności, które podstępem pożre kilka pierwszych sekund poranka, gdy była jeszcze zbyt zaspana, by cokolwiek pamiętać.
Jednak nic takiego się nie stało.
Zamiast więc przewracać się na łóżku i zakrywać uszy dłońmi w nadziei, że przestanie słyszeć własne ponure myśli, postanowiła wstać.
Podeszła do okna sypialni i rozsunęła zasłony.
Wspaniały widok sprawił, że ten tradycyjny dom, z dwoma pokojami na dole i dwoma na górze, cieszył się niebywałą popularnością wśród turystów. Przycupnięty na wysokim, trawiastym pagórku, zaledwie kilka kroków od głównej ulicy Blakeney, stanowił część wioski, choć od miejscowego gwaru dzieliły go rozległe, otwarte przestrzenie.
Był rześki styczniowy poranek, a promienie słońca tańczyły na oszronionym wzgórzu. W dole widać było port Blakeney, za którym rozciągało się morze. Julia uchyliła okno i odetchnęła chłodnym, orzeźwiającym powietrzem. W taki dzień, pomyślała, można uwierzyć, że kiedyś jeszcze nadejdzie wiosna.
Zamknęła okno, zadrżała pod cienkim podkoszulkiem, zarzuciła na ramiona rozpinany sweter i zeszła na dół napić się herbaty.
W porze lunchu nie miała już wątpliwości, że coś się zmieniło.
Próbowała sobie przypomnieć, co robiła w tej chacie przez ostatnie kilka miesięcy, jednak w głowie miała pustkę, jak gdyby wszystkie wspomnienia nagle uleciały. Czas wlókł się niemiłosiernie; wkrótce poczuła się niespokojna, a nawet znudzona. Szukała w głowie ścieżki, która zaprowadziłaby ją z powrotem do pocieszającego odrętwienia, ale umysł uparcie odmawiał współpracy.
Mając uczucie klaustrofobii, Julia poczuła nagłą potrzebę wyjścia z domu. Włożyła więc kurtkę, szalik i kalosze, otworzyła drzwi i schodząc w dół trawiastego zbocza, ruszyła w stronę morza.
Port był wyludniony. Niewielkie łódki czekające przy brzegu na nadejście wiosny wydawały się niespokojne; ich takielunek pobrzękiwał leniwie, jakby chciał przypomnieć właścicielom, że najwyższy czas pojawić się na nabrzeżu. Julia minęła port i szła dalej wąskim długim cyplem do miejsca, gdzie foki wygrzewały się na słońcu ku uciesze turystów, którzy podpływali łódkami, żeby na nie popatrzeć.
Chłodny wiatr kąsał jej twarz, postawiła więc kołnierz, by ochronić się przed zimnem. Szła przed siebie, rozkoszując się tym, że jest zupełnie sama na zalanym z obu stron wodą wąskim pasie ziemi – jak gdyby znalazła drogę ucieczki od świata.
W końcu zatrzymała się, odwróciła i zeszła z cypla w kierunku wody, która falowała niespokojnie zaledwie kilka kroków od jej stóp. W tym miejscu była głęboka. Wystarczająco głęboka i zimna, by można się było w niej utopić; zwłaszcza że silne podwodne prądy z łatwością porwałyby ją z daleka od brzegu. Rozejrzała się na boki, jak gdyby chciała mieć pewność, że dookoła nie ma żywej duszy.
Gdyby rzuciła się do wody, nikt nie przyszedłby jej z pomocą…
…i w końcu przestałaby cierpieć.
W najgorszym wypadku zasnęłaby na wieki. W najlepszym – znowu byliby razem.
Julia niepewnie zamachała stopą nad krawędzią wody.
Mogła to zrobić teraz…
Teraz…
Co ją powstrzymywało?
Spojrzała w dół na szare wody, ponaglając i zachęcając się do skoku, ale…
Nie mogła tego zrobić.
Zerknęła bezsilnie na białe zimowe słońce, odrzuciła do tyłu głowę i wydała z siebie niemal zwierzęcy wrzask.
DLAAACZEEEGOOO!!!?
Osunęła się na kolana pośród topniejącego śniegu i wyjąc z rozpaczy, zaczęła okładać gołymi pięściami zmarzniętą ziemię.
– Dlaczego oni?! Dlaczego oni?! – powtarzała raz za razem, aż w końcu zmęczona, uspokoiła się i zaczęła szlochać.
Leżała na ziemi z rozrzuconymi rękami, a jej łzy mieszały się z wilgocią traw. Łzy, które powstrzymywała przez siedem długich miesięcy, wartkimi strumieniami toczyły się po jej policzkach.
W końcu nie miała już siły płakać i leżała na ziemi: nieruchoma, cicha i pusta. Chwilę później uklękła jak do modlitwy i przemówiła do nich.
– Muszę… żyć! Nie wiem jak, ale muszę żyć bez was… – zakwiliła. Rozłożyła ręce i wyciągnęła je do nieba. – Pomóżcie mi, proszę, pomóżcie mi… – Przygarbiła się, ukryła twarz w dłoniach i oparła je na kolanach.
Jedyne, co słyszała, to rytmiczny plusk otaczającej ją wody. Skupiła się na nim i odkryła, że uspokaja ją. Czuła na plecach wątłe ciepło zimowego słońca i powoli ogarniał ją wewnętrzny spokój.
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, zanim w końcu dźwignęła się z ziemi. Przemoczona, z nogami jak z waty i dłońmi skostniałymi z zimna powlokła się z powrotem do domu.
Dotarła do chaty, drżąc z wysiłku, wciąż zamroczona nagłym uwolnieniem emocji. Naciskała klamkę, by otworzyć drzwi, kiedy usłyszała, jak ktoś woła ją po imieniu.
– Julia!
Spojrzała