mnie do Wharton Park.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Zadzwoń, a zaraz przyjadę. Trzymaj się, Julio. – Drzwi zamknęły się z trzaskiem za Alicią.
Julia poczuła się śpiąca i wyczerpana. Zostawiła na stole talerz stygnącej zupy, weszła po schodach i z rękami na kolanach usiadła na łóżku.
*
Nie chcę czuć się lepiej. Chcę cierpieć, tak jak oni cierpieli. Gdziekolwiek są, przynajmniej są razem; ja zostałam zupełnie sama. Chcę wiedzieć, dlaczego nie odeszłam razem z nimi, ponieważ nie ma mnie ani tu, ani tam. Nie mogę żyć i nie potrafię umrzeć. Wszyscy oczekują ode mnie, że wybiorę życie, ale jeśli to zrobię, będę zmuszona pozwolić im odejść. A nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie teraz…
3
W niedzielę o dwunastej pięćdziesiąt osiem Alicia zgromadziła rodzinę w salonie.
– Lissy, kochanie, napij się trochę wina. – Max wetknął żonie w dłoń kieliszek i pocałował ją w policzek.
– Rose, możesz zostawić tego iPoda! – warknęła Alicia na swoją trzynastoletnią córkę, która, wyraźnie naburmuszona, rozsiadła się na sofie. – I proszę wszystkich, zachowujcie się, jak przystało. – Alicia oparła się o osłonę kominka i pociągnęła głęboki łyk wina.
Kate, śliczna jasnowłosa ośmiolatka, podbiegła do niej.
– Mamusiu, podoba ci się moje ubranie? – spytała.
Alicia dopiero teraz zauważyła jaskrawy różowy top, żółtą spódniczkę w kropki i niebieskie rajstopy. Kate wyglądała jak siedem nieszczęść, ale było już za późno, żeby ją przebrać, bo właśnie podjeżdżał pod dom samochód ojca.
– Dziadek przyjechał! – krzyknął sześcioletni James.
– Chodźmy do niego – pisnął czteroletni Fred, biegnąc do drzwi.
Alicia spojrzała na pozostałe dzieci, które natychmiast ruszyły jego śladem. Ich podniecenie sprawiło, że uśmiechnęła się pod nosem. Dzieciaki niczym rwąca rzeka wylały się przez drzwi i otoczyły samochód.
Chwilę później George Forrester został wciągnięty do salonu przez gromadę wnuków. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat wciąż był przystojnym szczupłym mężczyzną z siwiejącą na skroniach czupryną gęstych włosów. Roztaczał wokół siebie aurę władzy i pewności siebie nabytą przez lata przemawiania do publiczności.
George był sławnym botanikiem – profesorem botaniki na Uniwersytecie Wschodniej Anglii – wykładającym często w Królewskim Stowarzyszeniu Ogrodniczym w Kew. Kiedy nie dzielił się swoją wiedzą, podróżował po świecie, poszukując nowych gatunków roślin. To właśnie wówczas – jak sam przyznawał – był najszczęśliwszy.
George często powtarzał córkom, że wszedł do szklarni Wharton Park z nadzieją, że urzecze go osławiona kolekcja orchidei, jednak zamiast tego zakochał się w młodej piękności – przyszłej żonie i matce dwóch jego córek – która opiekowała się kwiatami. Pobrali się zaledwie kilka miesięcy później.
George podszedł do Alicii.
– Witaj, skarbie. Wyglądasz pięknie jak zawsze. Jak się masz?
– W porządku. Wszystkiego najlepszego, tato – szepnęła, tuląc się do niego. – Napijesz się? W lodówce mamy szampana.
– Czemu nie. – Kiedy się uśmiechnął, wokół oczu pojawiła się siateczka drobnych zmarszczek. – Dziwne, że świętujemy fakt, iż jestem o krok bliższy grobu.
– Och, tato! – skarciła go Alicia. – Nie żartuj. Wszystkie moje koleżanki wciąż się w tobie kochają.
– Cóż, dobrze wiedzieć, choć to i tak niczego nie zmienia. Od dziś – zaczął, odwracając się do wnuków – wasz dziadek jest emerytem.
– Co to takiego emeryt? – spytał Fred.
James, dwa lata starszy i mądrzejszy, szturchnął brata w żebra.
– To ktoś stary, głupku.
– Przyniosę szampana – rzucił Max, mrugając porozumiewawczo do Alicii.
– A zatem – George usiadł obok kominka i wyciągnął przed siebie długie nogi – co słychać?
– Jesteśmy zabiegani jak zawsze – westchnęła Alicia. – A co u ciebie?
– To samo – przyznał George. – Choć jestem dość podekscytowany. W ubiegłym tygodniu zadzwonił do mnie kolega z Ameryki, który wykłada na Yale. W maju planuje wyprawę badawczą na Galapagos i chce, żebym wziął w niej udział. To jedyne miejsce, w którym nigdy nie byłem, a które zawsze chciałem zobaczyć. No wiesz, O powstawaniu gatunków Darwina i takie tam. Przy okazji poproszono mnie, żebym wygłosił w Stanach kilka wykładów, tak więc nie będzie mnie przez jakieś trzy miesiące.
– Widzę, że nawet jako emeryt nie zamierzasz zwolnić tempa – rzuciła z uśmiechem Alicia.
Fred usiadł George’owi na kolanie.
– Kupiliśmy ci naprawdę fajny prezent, dziadku. To…
– Zamknij się, Fred. To niespodzianka – warknęła pogardliwie Rose.
Chwilę później w pokoju pojawił się Max z odkorkowanym szampanem, którego rozlał do trzech kieliszków.
– W takim razie na zdrowie. – George podniósł do ust kieliszek szampana. – Za kolejne sześćdziesiąt pięć lat. Czy Julia przyjedzie? – spytał, upijając mały łyk.
– Obiecała, że wpadnie. Pewnie się trochę spóźni.
– Jak ona się czuje? – spytał George.
– Niezbyt dobrze. – Alicia pokręciła głową. – W ubiegły weekend zabrałam ją do Wharton Park, gdzie kupiłyśmy dla ciebie prezent urodzinowy. Obecny właściciel sprzedaje dom i zorganizował aukcję. Miałam wrażenie, że jest z nią… trochę lepiej, choć to i tak niewiele.
– To straszne – westchnął George. – Czuję się taki… bezradny.
– Jak my wszyscy, tato – rzuciła rozpaczliwie Alicia.
– Najpierw śmierć waszej mamy, kiedy Julia miała jedenaście lat, a teraz… – George bezsilnie wzruszył ramionami. – To takie niesprawiedliwe.
– To straszne – przyznała. – Ciężko cokolwiek zrobić czy powiedzieć. Wiesz, jak bardzo Julia przeżyła śmierć mamy. Zupełnie jakby straciła trzy osoby, które były dla niej całym światem.
– Mówiła coś o powrocie na południe Francji? – spytał George. – Myślę, że powinna wrócić do domu, zamiast całymi dniami siedzieć w tej przygnębiającej chacie.
– Nie. Może nie czuje się na siłach, żeby stawić czoło wspomnieniom. Sama bym oszalała, gdyby ten dom zrobił się nagle… – Alicia zagryzła wargi – pusty.
– Czy ty masz dziewczynę, dziadku? – Nastroje poprawiły się, gdy ośmioletnia Kate usiadła George’owi na kolanach.
– Nie, skarbie – zachichotał George. – Nie widziałem świata poza twoją babcią.
– Ja mogłabym być twoją dziewczyną, gdybyś tylko chciał – zaproponowała ochoczo. – Musisz się czuć samotny, zupełnie sam w tym wielkim domu w Norwich.
Alicia się skrzywiła. Kate miała w zwyczaju mówić to, o czym wszyscy inni tylko myśleli.
–