*
W dniu jedenastych urodzin dostała od dziadka Billa swoją własną orchideę.
– Wyhodowałem ją specjalnie dla ciebie, Julio. Nazywa się Aerides odoratum, czyli Dzieci Powietrza.
Julia spoglądała na aksamitne w dotyku delikatne białoróżowe płatki.
– Skąd ona pochodzi, dziadku? – spytała.
– Z Dalekiego Wschodu. Z dżungli Chiang Mai na północy Tajlandii.
– Och, a jak myślisz, jaką lubi muzykę?
– Wydaje mi się, że ma szczególną słabość do Mozarta – odparł, chichocząc, dziadek Bill. – A jeśli zobaczysz, że więdnie, możesz spróbować Chopina.
*
Siedząc w salonie pełnego przeciągów wiktoriańskiego domu na przedmieściach Norwich, Julia pielęgnowała zarówno orchideę, jak i zamiłowanie do gry na pianinie. Grała roślinie, która odwdzięczała się jej, wypuszczając kolejne pąki.
Marzyła też o egzotycznym miejscu, z którego pochodziła orchidea. Zatopiona w marzeniach, wymykała się z podmiejskiego salonu i przenosiła do rozległych dżungli Dalekiego Wschodu… słuchała gekonów, ptaków i wdychała odurzający zapach orchidei, które rosły zarówno na drzewach, jak i w leśnym podszyciu.
Wiedziała, że pewnego dnia zobaczy to wszystko na własne oczy. Tymczasem barwne opowieści dziadka o dalekich, egzotycznych krainach rozpalały jej wyobraźnię i rozniecały zapał do gry.
Dziadek umarł, kiedy miała czternaście lat. Julia doskonale pamiętała wszechogarniające poczucie straty. On i jego szklarnie były jedyną pewną rzeczą w jej młodym, ale jakże trudnym życiu. Dziadek Bill był mądrym człowiekiem i potrafił słuchać. Traktowała go jak ojca. Mając osiemnaście lat, wygrała stypendium w londyńskim Royal College of Music. Babcia Elsie przeprowadziła się do Southwold, by zamieszkać ze swoją siostrą, a Julia przestała odwiedzać Wharton Park.
*
Teraz wracała do majątku jako trzydziestojednoletnia kobieta. Podczas gdy Alicia nie przestawała paplać o czwórce swoich dzieci, Julia poczuła to samo zniecierpliwienie, które odczuwała w samochodzie rodziców, kiedy wyglądała przez tylną szybę z nadzieją, że lada chwila, za kolejnym znajomym zakrętem, zobaczy masywną bramę wjazdową do Wharton Park.
– Tam jest zjazd! – pisnęła, widząc, że Alicia zamierza go przejechać.
– Chryste, masz rację. Nie byłyśmy tu od tak dawna, że prawie zapomniałam.
Wjeżdżając na podjazd, Alicia zerknęła na siostrę. Oczy Julii zdradzały gorączkowe wyczekiwanie.
– Uwielbiałaś to miejsce, prawda? – spytała łagodnie.
– Tak, a ty nie?
– Szczerze mówiąc, nudziłam się tu. Nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do miasta i spotkam się z przyjaciółmi.
– Zawsze lepiej czułaś się w mieście – rzuciła Julia.
– Tak i zobacz, jak skończyłam: mam trzydzieści cztery lata, wiejski dom na odludziu, gromadę dzieci, trzy koty, dwa psy i kuchenny sprzęt firmy Aga. Gdzie, do cholery, podziały się światła wielkiego miasta? – W jej głosie słychać było ironię.
– Zakochałaś się i założyłaś rodzinę.
– Za to ty zakosztowałaś wielkomiejskiego życia – zauważyła bez złośliwości Alicia.
– Tak, raz… – Julia urwała, kiedy wjechały na podjazd. – Oto i on. Wygląda zupełnie tak samo.
Alicia zerknęła na okazały budynek.
– Moim zdaniem prezentuje się jeszcze lepiej. Zapomniałam już, jaki jest piękny.
– Ja nigdy nie zapomniałam – szepnęła Julia.
Zatopione we własnych myślach minęły powoli sznur samochodów. Wharton Park zbudowano w klasycznym georgiańskim stylu dla bratanka pierwszego premiera Wielkiej Brytanii. Nieszczęśnik zmarł jednak, zanim dom został ukończony. W ciągu trzystu lat kamień z Aislaby, z którego niemal w całości go zbudowano, nabrał delikatnego żółtawego odcienia.
Siedem przęseł i podwójne schody, które wznosiły się od piwnicy aż do piano nobile1, tworząc taras z widokiem na park, dodawały posiadłości francuskiego splendoru. Stojące w rogach budynku, nakryte kopułami wieżyczki, rozległy portyk wspierany przez cztery potężne jońskie kolumny i stojąca na szczycie niszczejąca statua Britannii, miały w sobie coś majestatycznego i ekscentrycznego zarazem.
Wharton Park nie był wystarczająco duży, by zasługiwać na miano pałacu. Jego architektura również była daleka od ideału, a dziwaczne elementy dodawane przez późniejsze pokolenia Crawfordów narażały na szwank jego czystość. Z tego też powodu budynek nie miał w sobie onieśmielającej surowości charakterystycznej dla innych wielkich budowli z tamtego okresu.
– W tym miejscu skręcaliśmy w lewo – rzuciła Julia. Nawet po tylu latach pamiętała drogę, która biegła tuż obok jeziora i prowadziła do domu dziadków na skraju majątku.
– Może po aukcji tam pójdziemy? – zaproponowała Alicia.
– Możemy iść, czemu nie. – Julia wzruszyła ramionami.
Ubrani na żółto stewardzi kierowali nadjeżdżające samochody do miejsc parkingowych.
– Najwyraźniej nie my jedne dowiedziałyśmy się o wyprzedaży – skomentowała Alicia, parkując na wskazanym miejscu. Po tych słowach odwróciła się do siostry i dotknęła ręką jej kolana. – Gotowa? – spytała.
Julia poczuła się oszołomiona i przytłoczona natłokiem wspomnień. Kiedy wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę budynku, wszystko wydawało się jej znajome, nawet zapachy. Powietrze pachniało świeżo skoszoną, wilgotną trawą. Julia poczuła też inny zapach, delikatną woń jaśminu, którego krzewy wyznaczały granice trawnika. Chwilę później obie siostry podążyły za tłumem ludzi i niespiesznie wspięły się po schodach prowadzących do głównego wejścia.
2
Znów mam jedenaście lat. Stoję w ogromnym pokoju, który tak naprawdę jest holem wejściowym, ale dla mnie wygląda jak katedra. Sklepienie wznosi się wysoko ponad moją głową, a kiedy spoglądam w górę, widzę chmury i nagie postaci pulchnych aniołków. Wpatruję się w nie jak urzeczona; nie zauważam nawet osoby, która obserwuje mnie ze schodów.
– Może w czymś pomóc, panienko?
Jestem tak zaskoczona, że prawie wypuszczam z rąk cenną doniczkę, a to przecież z jej powodu jestem tu, w tym cudownym miejscu. Dziadek posłał mnie, żebym wręczyła ją lady Crawford. Nie cieszy mnie to, ponieważ boję się jej. Kiedy widziałam ją z daleka, wydawała się stara, chuda i zła. Ale dziadek Bill nie chciał słuchać wymówek.
– Jest bardzo smutna, Julio. Może orchidea poprawi jej nastrój. A teraz bądź dobrą dziewczynką i idź już.
Osoba na schodach to z pewnością nie lady Crawford. To młody chłopak. Wygląda na cztery, pięć lat starszego ode mnie, a jego gęste, kręcone kasztanowe włosy są zbyt długie jak na chłopca. Jest bardzo wysoki, choć przeraźliwie chudy; jego ramiona przypominają patyki wystające z podwiniętych rękawów koszuli.
– Szukam lady Crawford. Przyniosłam jej to, ze szklarni – bąkam nieśmiało.
Chłopak powoli pokonuje resztę schodów i wyciągając ręce, staje tuż obok.
–