Lucinda Riley

Siostra Słońca


Скачать книгу

kominem niczym dym. Większość apartamentów należała do rodzin ich obecnych mieszkańców od pokoleń. Tu się urodzili w czasach, kiedy dla kolorowej kobiety, takiej jak ja, szczytem marzeń byłoby zostanie u nich służącą. Oni byli właścicielami mieszkań, ja – przybłędą, choć bogatą. Wynajmowałam penthouse, bo starsza pani, która dawniej w nim mieszkała, umarła, a jej syn odnowił go i próbował sprzedać za astronomiczną sumę. Na skutek czegoś zwanego załamaniem rynku kredytów hipotecznych najwyraźniej mu się nie udało. Wobec tego wynajął mieszkanie temu, kto chciał najwięcej zapłacić, czyli mnie. Cena była równie szalona jak ten penthouse. Pełen dzieł sztuki współczesnej i wszystkich gadżetów elektronicznych, jakie można sobie tylko wyobrazić (nie wiedziałam, jak korzystać z większości), a widok z tarasu na Central Park był fantastyczny.

      Gdybym potrzebowała czegoś, co by mi przypominało o tym, jaki sukces odniosłam, to mieszkanie świetnie się do tego nadawało. Ale przede wszystkim przypomina mi jedno, myślałam, padając na wygodną kanapę, na której mogłoby swobodnie spać z dwóch facetów słusznego wzrostu. Jak strasznie jestem samotna. Rozmiary apartamentu sprawiały, że nawet ja czułam się malutka i krucha… i… na tym górnym piętrze… potwornie odizolowana od świata.

      Z głębi domu odezwała się komórka, wygrywając melodyjkę, która zrobiła z Mitcha gwiazdę światowego formatu. Próbowałam zmienić ten dzwonek, ale mi się nie udało. Jeśli CeCe ma dysleksję w pisaniu słów, to ja w elektronice, pomyślałam, wchodząc do sypialni po telefon. Z ulgą zauważyłam, że sprzątaczka zmieniła pościel na ogromnym łożu, i znów wyglądało tu jak w luksusowym hotelu. Lubiłam nową służącą, którą znalazła mi asystentka. Jak wszystkie inne przed nią, podpisała zobowiązanie, że nie będzie paplać mediom o którymkolwiek z moich paskudnych nawyków. Mimo to wolałam nie wyobrażać sobie, co ta… Lisbet? Tak ma na imię? Co mogła sobie pomyśleć, kiedy dziś rano weszła do mieszkania.

      Siedząc na łóżku, odsłuchiwałam pocztę głosową. Pięć wiadomości było od mojej agentki. Prosiła, żebym oddzwoniła do niej jak najszybciej w związku z jutrzejszymi zdjęciami dla „Vanity Fair”. Ostatnia nagrała się Amy, nowa asystentka. Była u mnie dopiero od trzech miesięcy, ale lubiłam ją.

      „Cześć, Elektro, tu Amy. Chciałam… no, chciałam powiedzieć, że bardzo miło mi było dla ciebie pracować, ale nie sądzę, żeby sprawdziło się to na dłuższą metę. Dziś złożyłam wymówienie na ręce twojej agentki. Życzę ci powodzenia i…”

      – Cholera! – wrzasnęłam, wciskając USUŃ, i rzuciłam komórkę przed siebie. – Co ja jej takiego zrobiłam? – spytałam sufit, zastanawiając się, dlaczego takie nic, które na kolanach błagało, żebym dała jej szansę, rzuca mnie trzy miesiące później. – „Świat mody to moje marzenie, od kiedy byłam dzieckiem. Proszę. Będę dla pani pracować dzień i noc, pani życie będzie moim, przysięgam, nigdy pani nie zawiodę” – przedrzeźniałam jej jęczący brooklyński akcent, wybierając numer agentki. Były tylko trzy rzeczy, bez których nie mogłam się obejść: wódka, kokaina i asystentka. – Cześć, Susie, właśnie słyszałam, że Amy odchodzi.

      – Tak, kiepska sprawa. A tak dobrze się zapowiadała. – Brytyjska wymowa Susie brzmiała trzeźwo i rzeczowo.

      – Też miałam takie wrażenie. Wiesz, czemu odeszła?

      Nastąpiła chwila ciszy, nim odpowiedziała:

      – Nie. W każdym razie zawiadomię Rebekę i jestem pewna, że do końca tygodnia zorganizujemy ci kogoś nowego. Odebrałaś moje wiadomości?

      – Tak.

      – Nie spóźnij się jutro. Chcą fotografować o wschodzie słońca. O czwartej nad ranem przyjedzie po ciebie samochód, dobrze?

      – Jasne.

      – Słyszałam, że wczoraj wieczorem wyprawiłaś niezły bal.

      – Fajnie było, tak.

      – Ale dziś odpuść. Musisz być świeża na jutro. To zdjęcia na okładkę.

      – Nie martw się. Położę się spać przed dziewiątą jak grzeczna dziewczynka.

      – Dobrze. Przepraszam, mam Lagerfelda na drugiej linii. Rebeka da ci listę osób nadających się na asystentkę. Ciao.

      – Ciao – powtórzyłam do słuchawki, kiedy Susie się rozłączyła.

      Była jedyną osobą na świecie, która ośmielała się przerywać rozmowę przede mną. Najbardziej wpływowa agentka modelek i modeli w Nowym Jorku prowadziła największe sławy w branży. Wypatrzyła mnie, kiedy miałam szesnaście lat. Pracowałam w Paryżu jako kelnerka, bo wywalili mnie z trzeciej już szkoły. Powiedziałam Pa Saltowi, że nie ma sensu szukać nowej, bo z niej też mnie wyrzucą. Ku mojemu zaskoczeniu, nie protestował.

      Pamiętam, jaka byłam zdumiona, że nie złości się bardziej. Przecież poniosłam kolejną porażkę. Wydawał się raczej rozczarowany, co trochę podcięło mi skrzydła.

      – Myślałam, że może mogłabym trochę popodróżować… – zasugerowałam. – Uczyć się przez praktyczne doświadczenia.

      – Też jestem zdania, że większość wiedzy potrzebnej do odniesienia w życiu sukcesu niekoniecznie zdobywa się w drodze akademickiej edukacji – powiedział. – Ale jesteś taka zdolna, myślałem, że będziesz uczyć się nieco dłużej. Czy to dla ciebie nie za wcześnie, by stanąć na własnych nogach? Świat jest wielki i można się w nim pogubić.

      – Dam sobie radę, Pa – oświadczyłam stanowczo.

      – Jestem tego pewien, ale jak zamierzasz zdobyć pieniądze na swoje podróże?

      – Pójdę do pracy, oczywiście. – Wzruszyłam ramionami. – Myślałam, że najpierw pojechałabym do Paryża.

      – Świetny wybór. – Skinął głową. – Niezwykłe miasto.

      Obserwowałam go siedzącego za wielkim biurkiem w jego gabinecie i wydał mi się rozmarzony i smutny. Tak, zdecydowanie smutny.

      – Może pójdźmy na kompromis? – zaproponował. – Chcesz rzucić szkołę, co rozumiem, ale martwi mnie, że moja najmłodsza córka rusza w świat w tak młodym wieku. Marina ma jakieś kontakty w Paryżu, jestem pewien, że pomoże ci znaleźć bezpieczne miejsce do mieszkania. Pojedź na wakacje, a potem się spotkamy i zdecydujemy, co dalej.

      – Dobrze, umowa stoi – zgodziłam się, nadal zaskoczona, że nie walczy bardziej, żebym skończyła szkołę.

      Podniosłam się i wyszłam. Byłam przekonana, że umywa ręce albo całkiem już spisał mnie na straty. W każdym razie Marina uruchomiła swoje kontakty i wylądowałam na uroczej mansardzie z widokiem na dachy Montmartre’u. Pokój był malutki i musiałam dzielić łazienkę z całą bandą nastolatków przyjeżdżających do Paryża uczyć się języka, ale był mój.

      Pamiętam ten pierwszy cudowny smak wolności, który poczułam, kiedy znalazłam się tam w wieczór mojego przyjazdu i zdałam sobie sprawę, że nie ma nikogo, kto by mi mówił, co mam robić. Nie było nikogo, kto by dla mnie gotował, więc poszłam do knajpki naprzeciwko, usiadłam przy stoliku na zewnątrz i przeglądając kartę dań, zapaliłam papierosa. Poprosiłam o francuską zupę cebulową i kieliszek wina, a kelner nawet nie mrugnął, że palę czy zamawiam alkohol. Po trzech kieliszkach wina nabrałam dość pewności siebie, by pójść do menedżera i spytać, czy przypadkiem nie szukają kelnerki. Po dwudziestu minutach wracałam te kilkaset metrów do swojego pokoju już jako osoba zatrudniona. To była dla mnie jedna z najwspanialszych chwil, kiedy następnego dnia rano dumnie dzwoniłam do Pa Salta z automatu telefonicznego, który wisiał w korytarzu. Muszę przyznać, że ojciec wydawał się równie ucieszony jak wtedy, gdy moja siostra Maja dostała się na Sorbonę.

      Cztery