Lucinda Riley

Siostra Słońca


Скачать книгу

lubię pić sama – zażartowałam, kiedy stewardesa nalewała mi szampana do wąskiego kieliszka.

      Mariam usiadła w fotelu naprzeciw mnie.

      – Co mogę pani podać, proszę pani? – spytała ją stewardesa.

      – Trochę wody, poproszę.

      – Na zdrowie! – Uniosłam kieliszek. – Za udaną współpracę.

      – Tak. Jestem pewna, że będzie dobrze.

      – Przykro mi, że tak mało wiem o waszych zwyczajach.

      – Nie ma sprawy – rzuciła Mariam. – Na twoim miejscu też nic bym o nich nie wiedziała.

      – Pochodzisz z ortodoksyjnej rodziny?

      – Niespecjalnie. A przynajmniej w porównaniu z innymi. Urodziłam się w Nowym Jorku, jak moje rodzeństwo, jesteśmy więc Amerykanami. Jak zawsze mówi ojciec, ten kraj dał moim rodzicom bezpieczne schronienie, kiedy było im to potrzebne, i musimy szanować tutejsze zwyczaje tak samo jak te przodków.

      – A skąd pochodzą twoi rodzice? – spytałam.

      – Z Iranu… albo Persji, jak wolimy mówić w domu. To o wiele piękniejsza nazwa, nie sądzisz?

      – Rzeczywiście. Twoi rodzice musieli więc wyjechać z ojczyzny wbrew swojej woli?

      – Tak. Oboje przyjechali do Stanów jako dzieci ze swoimi rodzicami, kiedy obalono szacha.

      – Szacha?

      – Był królem Iranu. Miał bardzo prozachodnie podejście. Ekstremistom w naszym kraju to się nie podobało, więc każdy, kto był z nim w jakikolwiek sposób spokrewniony, musiał uciekać, by uniknąć śmierci.

      – Skoro był królem, to znaczy, że jesteś z rodziny królewskiej?

      – No… – Mariam uśmiechnęła się. – Teoretycznie tak, ale w Iranie jest trochę inaczej niż w Europie. Setki nas było z nim skoligaconych… kuzyni, dalsi kuzyni i inni, poprzez związki małżeńskie. Pewnie na Zachodzie powiedziałoby się raczej, że pochodzę z rodziny arystokratycznej.

      – O rany! Pracuje dla mnie księżniczka!

      – Kto wie… gdyby wszystko potoczyło się inaczej… Mogłabym stać się księżną, jeśli poślubiłabym właściwego mężczyznę.

      Nie chciałam mówić, że tylko żartowałam. Ale kiedy tak patrzyłam na Mariam, wszystko zaczęło mi się układać w logiczną całość. To jej opanowanie, pewność siebie, nienaganne maniery… Możliwe, że coś takiego może zapewnić tylko wychowanie zgodne z wieloma wiekami arystokratycznych tradycji.

      – A ty, Elektro? Skąd pochodzi twoja rodzina?

      – Nie mam pojęcia – odparłam, dopijając szampana. – Byłam adoptowana jako bardzo małe dziecko.

      – I nigdy nie chciałaś zbadać, jakie są twoje korzenie?

      – Nie. Po co patrzeć wstecz, skoro nic nie da się zmienić? Zawsze patrzyłam tylko naprzód.

      – To lepiej, żebyś nie poznawała mojego ojca – powiedziała z wesołym błyskiem w oku. – Stale opowiada o tym, jak to było, kiedy żyli z moimi dziadkami w Iranie. I o naszych przodkach sprzed wieków. To bardzo piękne historie. Uwielbiałam ich słuchać jako dziecko.

      – Ja miałam tylko baśnie braci Grimm. Zawsze były w nich straszne stare wiedźmy albo jakieś skrzaty. Okropnie się ich bałam.

      – W naszych baśniach też takie są, ale nazywają się dżinami. Potrafią dać się ludziom mocno we znaki. – Mariam popijała wodę, popatrując na mnie znad brzegu szklanki. – Tata mówi, że nasza historia to dywan, na którym stoimy i który pozwala nam latać. Może pewnego dnia będziesz chciała poznać swoją historię. A teraz może chciałabyś posłuchać o planach na Paryż?

      Godzinę później Mariam wróciła na swój fotel, by wklepać notatki, które robiła podczas naszej rozmowy. Ja położyłam się w fotelu i patrzyłam na ciemniejące na zewnątrz niebo, zapowiadające zbliżającą się nad Europą noc. Gdzieś pod tymi ciemnościami leżał mój dom rodzinny… albo przynajmniej to miejsce, do którego zebrał nas – dziewczynki tak bardzo różniące się między sobą, ze wszystkich stron świata – Pa Salt.

      Nigdy nie przeszkadzało mi, że nie byliśmy naprawdę spokrewnieni, ale kiedy słuchałam, jak Mariam mówi o swoich korzeniach, jak podtrzymuje wielowiekowe tradycje nawet tu, w prywatnym odrzutowcu zmierzającym do Paryża, zrobiłam się prawie zazdrosna.

      Pomyślałam o liście od Pa Salta, leżącym gdzieś w moim nowojorskim mieszkaniu… Nawet nie wiedziałam gdzie. Nie otworzyłam go, najprawdopodobniej się zgubił, więc pewnie nigdy nie będę miała szansy dowiedzieć się czegoś o swoim pochodzeniu. Może „ten Hoff” – jak skrycie nazywałam prawnika Pa Salta – mógłby mi coś powiedzieć… Przypomniało mi się też, że na sferze armilarnej w ogrodzie w Atlantis były zapisane współrzędne. Ally twierdziła, że mogą wskazywać, skąd jesteśmy. Nagle odnalezienie listu Pa Salta wydało mi się czymś najważniejszym w świecie. Miałam niemal ochotę kazać pilotowi zawracać, żeby natychmiast przekopać szuflady. Ale wtedy, kiedy znalazłam się znów w Nowym Jorku po pożegnaniu Pa Salta w Atlantis – bo prawdziwego pogrzebu nie było, ponieważ ojciec najwyraźniej polecił oddać swoje ciało morzu – byłam taka zła, że nawet nie chciałam zajrzeć do listu.

      Wydaje się, że jego śmierć cię złości. Dlaczego?

      Te słowa terapeutki dźwięczały mi w uszach. Prawda była taka, że nie znałam odpowiedzi. Chyba byłam zła, odkąd umiałam chodzić i mówić, a pewnie i wcześniej. Wszystkie siostry uwielbiały opowiadać mi, jak wrzeszczałam jako niemowlę, a kiedy dorosłam, nie było wiele lepiej. Z pewnością nie mogłam składać tego na karb mojego wychowania, bo było wzorowe, choć dziwne, biorąc pod uwagę, że wszystkie byłyśmy adoptowane i moje zdjęcia rodzinne wyglądały upiornie, jak reklamy firmy Gap, przez to nasze różne pochodzenie etniczne. Jeśli kiedykolwiek poruszałam ten temat, Pa Salt zawsze wyjaśniał, że specjalnie nas tak wybrał, co najwyraźniej zadowalało moje siostry, ale nie mnie. Chciałam wiedzieć dlaczego. Teraz, kiedy nie żył, najprawdopodobniej nigdy już tego nie zrozumiem.

      – Za godzinę lądujemy – powiedziała stewardesa, dolewając mi do kieliszka. – Czy mogę podać pani coś jeszcze?

      – Nie, dziękuję.

      Zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że mój paryski kontakt dotrzymał słowa i dostarczył mi co trzeba do hotelu, bo rozpaczliwie potrzebowałam kreski. Kiedy byłam trzeźwa, głowa szła w ruch, zaczynałam myśleć o Pa Salcie, siostrach, moim życiu… A tego nie chciałam. Przynajmniej nie teraz.

      *

      Sesja – dla odmiany – naprawdę sprawiła mi przyjemność. Wiosna w Paryżu, z tą słoneczną pogodą, była szaleńczo piękna i jeśli w jakimkolwiek mieście czułam się jak u siebie, to tutaj. Pracowaliśmy w Jardin des Plantes, gdzie kwitły drzewa wiśni, irysy i peonie. Wszystko wydawało się tak nowe i świeże. W dodatku spodobał mi się fotograf. Skończyliśmy sporo przed czasem i po południu kontynuowaliśmy tę chemię w moim pokoju hotelowym.

      – Co ty robisz w tym Nowym Jorku? – zapytał mnie po francusku Maxime, kiedy piliśmy herbatę z delikatnych porcelanowych filiżanek w łóżku, a potem wykorzystaliśmy tacę, by wciągnąć kreski. – Masz europejską duszę.

      – Wiesz, sama nie jestem pewna. – Westchnęłam. – Tam mieszka Susie, moja agentka. Wydawało się, że to ma sens być blisko niej.

      – Twoja modelingowa maman? – zażartował. – Jesteś już dużą dziewczynką, Elektro, umiesz sama podejmować decyzje. Zamieszkaj tutaj. Moglibyśmy wtedy częściej to powtarzać – dodał, podnosząc się