Ransom Riggs

Konferencja ptaków


Скачать книгу

      Wybiegliśmy z podziemi na zalane światłem dnia ulice. Noor przez chwilę tłumaczyła Bronwyn, gdzie jesteśmy.

      – To już niedaleko – powiedziała Bronwyn.

      Poprowadziła nas skosem przez cztery pasy ruchu na jezdni, nie zważając na trąbienie kierowców.

      Przeszliśmy przez boisko do koszykówki, na którym toczyła się gra, i przez smutny park w cieniu dwóch starych bloków mieszkalnych. Z każdą przecznicą okolice robiły się coraz bardziej nieciekawe, zaniedbane i parszywe, aż wreszcie dotarliśmy do podnóża olbrzymiego budynku z cegły, obstawionego rusztowaniami i otoczonego ogrodzeniem z drucianej siatki zasłoniętej zielonym brezentem. Bronwyn przystanęła i uniosła płachtę, pod którą znajdowała się dziura w ogrodzeniu. Oboje z Noor zerknęliśmy na siebie niepewnie.

      Bronwyn i Hugh pomachali, żebyśmy szli za nimi, po czym zniknęli za siatką.

      Po chwili Hugh wystawił głowę przez siatkę.

      – Idziecie? – zawołał.

      Noor na moment zacisnęła powieki, zapewne pytając się w duchu: „Co ja do diabła robię?”, po czym przeszła na drugą stronę ogrodzenia. Pewnie by nie uwierzyła, że sam często biłem się z podobnymi myślami. Odkąd pojechałem do Walii, żeby ścigać duchy ze starych fotografii, głos we mnie wykrzykiwał: „Co ty, do diabła, robisz?” mniej więcej codziennie. Coraz lepiej szło mi jego tłumienie i teraz był o wiele cichszy, jednak nie zniknął.

      Po drugiej stronie ogrodzenia rozpościerał się inny świat, to znaczy o wiele smutniejszy i bardziej ponury. Za brezentem poczułem się tak, jakbym uchylił spowijający zwłoki całun. Budynek wzniesiono i wykończono dawno temu, ale potem został porzucony i popadł w ruinę. Stojąc w przerośniętej trawie, wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się uważnie. Budynek miał dziesięć pięter i szerokość przecznicy. Ktoś powybijał wszystkie okna z szybkami w ołowianych ramkach, a spod uschniętego bluszczu prześwitywały kruszejące cegły. Szerokie schody prowadziły do drzwi obramowanych wymyślnymi zawijasami z kutego żelaza. Nad wejściem wbudowano ciężki marmurowy blok z napisem SZPITAL PSYCHIATRYCZNY.

      – Pasuje – mruknęła Noor pod nosem. – Chyba tracę rozum.

      – Nie tracisz. – Od pewnego czasu czekałem, aż to wszystko zacznie do niej docierać. – Wiem, że teraz tak się czujesz, ale nie oszalałaś. Słowo.

      Bronwyn i Hugh byli kilka metrów przed nami i coraz niecierpliwiej nas poganiali.

      – Naćpano mnie. – Noor unikała mojego wzroku. – Zjadłam jakieś kiepskie grzybki. Jestem w śpiączce, a to tylko sen. – Potarła twarz dłońmi. – Wszystko ma więcej sensu niż...

      – Nie potrafię udowodnić, że nie śpisz – przerwałem jej. – Ale naprawdę wiem, przez co przechodzisz.

      Bronwyn biegła do nas, powtarzając bezgłośnie: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie”.

      Ogrodzenie za nami się zatrzęsło, a ktoś zaklął.

      – Wiem, że gdzieś jest przejście – powiedział jakiś głos.

      Inny głos tylko chrząknął w odpowiedzi.

      To byli ludzie Leo. Zdołali dotrzeć za nami aż tutaj.

      Nawet jeśli Noor rozważała inny scenariusz, grzechocząca siatka wybiła jej to z głowy.

      Pobiegliśmy przez wysoką trawę wraz z Bronwyn i Hugh, a potem w górę schodów, mijając napisy, które rozmazywały mi się przed oczami. Mimo to wiedziałem, co one komunikują: BUDYNEK DO ROZBIÓRKI i WSTĘP WZBRONIONY. W końcu dobiegliśmy do wejścia. Deski, którymi kiedyś je zabito, były teraz powyrywane i połamane. Rozłupane drewno i wygięte gwoździe podgryzały nas niczym zębiska, kiedy przeciskaliśmy się na drugą stronę, aby wkrótce znowu znaleźć się w miejscu, którego być może nigdy nie mieliśmy opuścić.

separator

      Budynek był tak ciemny i zaśmiecony, że nie dało się biec. Każdy krok groził nabiciem się na jakiś ostry przedmiot albo upadkiem w dziurę w podłodze. Dlatego posuwaliśmy się bokiem jak kraby, robiąc długie, zamaszyste kroki w bok i machając przed sobą rękami. Przez cały czas podążaliśmy za Hugh i Bronwyn, którzy znali to miejsce. Słyszeliśmy na zewnątrz siepaczy Leo, którzy właśnie przeszli przez płot, a po chwili ich kroki zadudniły na schodach. Bronwyn zastawiła dziurę, przez którą weszliśmy, starą lodówką, najwyraźniej pozostawioną tam właśnie w tym celu, ale było oczywiste, że to spowolni pościg tylko na moment.

      Dotarliśmy do dużego pomieszczenia o brudnych, częściowo zabitych deskami oknach. Nareszcie dało się cokolwiek zobaczyć. Mijając zapleśniałe wózki inwalidzkie oraz sterty zardzewiałego sprzętu medycznego rodem z sennych koszmarów, brnęliśmy przez płytkie morze na oko toksycznej wody, która pokrywała całą podłogę.

      Noor nuciła pod nosem, ale przestała, gdy na nią zerknąłem.

      – Zawsze tak robię z nerwów – wyjaśniła.

      Kilkoma susami ominąłem fragment zapadniętej podłogi i wyciągnąłem rękę, żeby pomóc Noor.

      – Czym się tu denerwować? – Uśmiechnąłem się niewesoło.

      Wzięła mnie za rękę i skoczyła. Nie wyglądała na rozbawioną.

      – Powiedzcie, że jest stąd drugie wyjście – westchnęła.

      – Lepiej – odparł Hugh przez ramię. – Są tu drzwi do pantransportikum.

      Zanim Noor zdążyła zareagować, rozległ się tak niesamowity i nie pasujący do tego miejsca dźwięk, że przeszył mnie dreszcz. Usłyszeliśmy drażniący dysonansem akord niemelodyjnej muzyki. Po okrążeniu stosu przemoczonych pożółkłych materaców przekonaliśmy się, skąd dochodzi dźwięk. Wydobywał się z wypatroszonego pianina, które leżało na tylnej ścianie, blokując jedyne wyjście z pomieszczenia. Dalej rozciągał się korytarz pełen drzwi. Ktoś wydarł wnętrzności instrumentu i poprzybijał je do różnych miejsc wokół wyjścia. Ciężkie struny sterczały niczym las nastroszonych włosów z metalu. Aby się stąd wydostać, trzeba było się wspiąć na pianino i przecisnąć między strunami. Ktoś musiał zrobić to już wcześniej – stąd okropna kakofonia, którą usłyszeliśmy – co oznaczało, że właśnie opuścił to pomieszczenie lub był w nim teraz z nami.

      Nagle zza leżącego nieopodal inkubatora dla noworodków wstała jakaś postać.

      – A, to wy.

      Twarz tego osobnika pokrywała szczecina tak gęsta, że można ją było tylko nazwać sierścią. Uśmiechnął się do nas krzywo.

      To był Pieskapysk.

      – Już wróciliście? – zwrócił się do Bronwyn i Hugh.

      – Tak, ale nie możemy zostać – odparła Bronwyn.

      – Musimy jak najszybciej stąd zniknąć – dodał Hugh.

      Pieskapysk oparł się o pianino.

      – Wyjście kosztuje dwie setki – oznajmił.

      – Zapłaciliśmy za przejście w obie strony! – wycedził Hugh ze złością.

      – Chyba źle usłyszałeś. Strasznie się śpieszyliście, kiedy przedstawiałem obowiązujący cennik...

      W oddali rozległ się krzyk, a potem zgrzyt metalu o kamień. Nasi prześladowcy zaczęli przesuwać lodówkę.

      Pieskapysk nadstawił ucha.

      – A to co?! – warknął. – Chyba nie wpakowaliście się w tarapaty, co?

      –