eksperymentalnej, od zawsze przerażała Coriolanusa. Kiedy miał dziewięć lat, na szkolnej wycieczce razem z klasą musiał patrzeć, jak rozpuściła skórę laboratoryjnego szczura jakimś laserem i zapytała, czy któreś z nich znudziło się już swoim zwierzątkiem. Coriolanus nie miał żadnych zwierząt – czym by je wykarmili? Ale Pluribus Bell miał puszystą białą kotkę o imieniu Boa Bell, która przesiadywała na kolanach właściciela i bawiła się długimi kosmykami jego pudrowanej peruki. Polubiła Coriolanusa i mruczała jak zachrypły silnik, gdy głaskał ją po łebku. W te okropne dni, kiedy brnął przez zimowe błoto, żeby wymienić torbę limeńskiej fasoli na kapustę, pocieszało go jedwabiste ciepło kotki. Denerwował się na samą myśl o tym, że Boa Bell mogłaby skończyć w laboratorium.
Coriolanus wiedział, że doktor Gaul wykłada na Uniwersytecie, ale rzadko widywał ją w Akademii. Była jednak główną organizatorką igrzysk, więc wszystko, co się z nimi wiązało, podlegało jej kontroli. Czyżby sprowadziła ją tu jego wycieczka do zoo? Miał stracić stanowisko mentora?
– Hejhopki, hejhopki. – Doktor Gaul uśmiechnęła się szeroko. – Czego tu chcesz? – Nagle wybuchnęła śmiechem. – To brzmi jak dziecięca rymowanka. Hejhopki, hejhopki, czego tu chcesz? Wpadłeś do klatki i twój trybut też!
Usta Coriolanusa rozciągnęły się w niemrawym uśmiechu. Popatrzył na dziekana Highbottoma w nadziei na jakąś wskazówkę, jak powinien zareagować. Zgarbiony dziekan siedział przy stole laboratoryjnym i pocierał skronie tak, jakby miał koszmarną migrenę. Nie było co liczyć na pomoc.
– Tak – odparł Coriolanus. – W zoo. Nie byłem tam od lat.
Doktor Gaul uniosła brwi, jakby oczekiwała czegoś więcej.
– I?
– I... widziałem świat zza krat?
– Ha! No właśnie! Otóż to! – Popatrzyła na niego z aprobatą. – Dobrze sobie radzisz z gierkami słownymi. Może pewnego dnia zostaniesz organizatorem igrzysk.
Ta myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. Nie miał nic do Remusa, ale nie uważał jego zajęcia za prawdziwą pracę. W zasadzie nie wymagała żadnych kwalifikacji, wystarczyło wrzucić na arenę dzieciaki z bronią i dać im się tłuc. Pewnie trzeba było przygotować dożynki i przeprowadzić transmisję z igrzysk, on jednak liczył na nieco większe wyzwania w przyszłości.
– Muszę się jeszcze bardzo wiele nauczyć, zanim w ogóle o tym pomyślę – odparł skromnie.
– Masz instynkt, a to najważniejsze – odparła doktor Gaul. – Powiedz, co cię skłoniło do wejścia do klatki?
To był przypadek. Już miał to wyznać, kiedy nagle pomyślał o Lucy Gray szepczącej: „Przejmij inicjatywę”.
– Cóż... Moja trybutka jest raczej drobna. Takie jak ona giną w pierwszych pięciu minutach Głodowych Igrzysk. Ale na swój specyficzny sposób jest pociągająca, z tym śpiewaniem i w ogóle. – Coriolanus na moment zamilkł, jakby powtarzał w myślach plan. – Raczej nie ma szans na zwycięstwo, ale przecież nie o to chodzi, prawda? Powiedziano mi, że powinniśmy zainteresować widzów. To moje zadanie – skłonić ludzi do oglądania igrzysk. No więc zapytałem sam siebie, jak w ogóle dotrzeć do widzów? Iść tam, gdzie są kamery.
Doktor Gaul pokiwała głową.
– Tak. Bez widowni nie ma Głodowych Igrzysk. – Odwróciła się do dziekana. – Widzisz, Casca, wykazał inicjatywę. Rozumie, jakie to ważne, żeby podgrzewać atmosferę wokół igrzysk.
Dziekan Highbottom zmierzył Coriolanusa sceptycznym wzrokiem.
– Czyżby? A może odstawił teatrzyk, żeby dostać lepszy stopień? Jaki twoim zdaniem jest cel Głodowych Igrzysk, Coriolanusie?
– Ukaranie dystryktów za rebelię – odparł Coriolanus bez wahania.
– Owszem, ale kara może przybrać nieskończenie wiele form – zauważył dziekan. – Dlaczego właśnie Głodowe Igrzyska?
Coriolanus otworzył usta, tym razem jednak się zawahał. Dlaczego właśnie Głodowe Igrzyska? Dlaczego nie bomby, skasowanie dostaw żywności albo publiczne egzekucje na schodach Pałaców Sprawiedliwości w dystryktach?
Jego myśli powędrowały do Lucy Gray klęczącej przy prętach klatki, rozmawiającej z dziećmi, do coraz życzliwszego jej tłumu. Te obrazy łączyło coś, czego nie umiał zdefiniować.
– Z powodu... z powodu dzieci. Tego, jak ważne są dla ludzi.
– Jak ważne? – Dziekan nie odpuszczał.
– Ludzie kochają dzieci – oznajmił Coriolanus, ale już w chwili, gdy padły te słowa, podał je w wątpliwość.
Podczas wojny spadały na niego bomby, głodował i był maltretowany, i to nie tylko przez rebeliantów. Ktoś wyrwał mu kapustę z rąk. Strażnik Pokoju posiniaczył mu szczękę, gdy Coriolanus niechcący zawędrował zbyt blisko siedziby prezydenta. Pomyślał o dniu, w którym przewrócił się i leżał na ulicy, chory na ptasią grypę, i nikt, zupełnie nikt mu nie pomógł. Wstrząsały nim dreszcze, miał gorączkę i czuł ból w każdej kończynie. I chociaż Tigris też była chora, odnalazła go tamtej nocy i jakoś zdołała doprowadzić do domu.
Znowu się zawahał.
– Czasem kochają – dodał, ale bez przekonania. Jak się nad tym zastanowić, miłość ludzi do dzieci bywała bardzo kapryśna. – Nie wiem – przyznał w końcu.
Dziekan Highbottom posłał doktor Gaul wymowne spojrzenie.
– Widzisz? Eksperyment się nie powiódł.
– Nie powiedzie się, jeśli nikt nie będzie oglądał! – warknęła i obdarzyła Coriolanusa pobłażliwym uśmiechem. – Przecież to jeszcze dziecko. Daj mu czas. Mam co do niego dobre przeczucia. No cóż, idę do moich zmieszańców.
Gdy szła powoli do drzwi, mijając Coriolanusa, poklepała go po ramieniu.
– Cicho sza, ale zapowiada się na coś wspaniałego z gadami.
Już miał ruszyć za nią, jednak zatrzymał go głos dziekana Highbottoma.
– A zatem cały ten występ był zaplanowany. Dziwne. Bo kiedy stanąłeś w tej klatce, pomyślałem, że zbierasz się do ucieczki.
– Fizycznie to było cięższe doświadczenie, niż się spodziewałem – odparł Coriolanus. – Musiało minąć trochę czasu, zanim udało mi się pozbierać. Tak jak mówiłem, muszę się jeszcze wiele nauczyć.
– Na przykład tego, gdzie są granice. Otrzymasz naganę za niebezpieczne zachowanie, w wyniku którego mógł ucierpieć uczeń. Konkretnie ty. Naganę z wpisem do akt – dodał dziekan.
Naganę? Jaką znowu naganę? Coriolanus musiałby przejrzeć uczniowski przewodnik po Akademii, żeby móc się odwołać od tej decyzji.
Z zamyślenia wyrwał go dziekan, który wyciągnął z kieszeni niewielką buteleczkę, odkręcił ją i wylał z niej trzy krople przeźroczystego płynu prosto na swój język.
To, co było w buteleczce, najprawdopodobniej morfalina, szybko podziałało, bo dziekan Highbottom się odprężył, a jego oczy przybrały marzycielski wyraz. Uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Po trzech takich naganach zostaniesz wydalony z Akademii.
Coriolanus nigdy dotąd nie otrzymał żadnej oficjalnej reprymendy. Nic nie splamiło jego świetnego dossier.
– Ale... – zaczął protestować, jednak