Suzanne Collins

Ballada ptaków i węży


Скачать книгу

stał, zafascynowany melodią i napływem wywołanych przez nią wspomnień. Matka śpiewała mu piosenkę na dobranoc. Nie tę, ale używała identycznych słów o różach i fiołkach. I było tam o tym, że go kocha. Pomyślał o oprawionym w srebrną ramkę zdjęciu na nocnym stoliku przy łóżku. Na fotografii miał dwa lata, a jego piękna matka trzymała go na rękach. Roześmiani, spoglądali na siebie. Chociaż bardzo się starał, nie zdołał sobie przypomnieć chwili, w której zrobiono zdjęcie, ale ta piosenka koiła jego myśli, przywoływała z oddali matkę. Miał wrażenie, że była przy nim, niemal czuł delikatny zapach jej różanego pudru i bezpieczeństwo, którym niczym ciepłą kołdrą otulała go każdej nocy. Zanim umarła. Zanim przyszły te okropne dni, kilka miesięcy po wybuchu wojny, kiedy pierwsze intensywne rebelianckie bombardowanie sparaliżowało miasto. Zaczęła rodzić, a oni nie mogli przewieźć jej do szpitala, i coś poszło nie tak. Może to był krwotok wewnętrzny? Przesiąknięte krwią prześcieradło, kucharz i Panibabka usiłujący powstrzymać krwawienie, Tigris wyciągająca go z pokoju. A potem matka odeszła, a dziecko – które byłoby jego siostrą – odeszło razem z nią. Ojciec zginął tuż po matce, jednak po jego śmierci świat nie opustoszał tak bardzo. Coriolanus nadal trzymał w szufladzie nocnego stolika puderniczkę matki. W trudnych chwilach, gdy nie mógł zasnąć, unosił wieczko i wdychał różany zapach jedwabistego pudru. Zawsze się uspokajał, wspominając, jak bardzo czuł się wtedy kochany.

      Bomby i krew. Tak właśnie rebelianci zabili jego matkę. Zastanawiał się, czy zabili również matkę Lucy Gray. Tylko jej perłowobiałe kości. Chyba niespecjalnie kochała Dwunasty Dystrykt, zawsze odcinała się od niego, mówiła, że jest... jak to było? Z Trupy?

      – Dziękuję, że do mnie dołączyłeś.

      Ten głos go zaskoczył. Sejanus siedział ponad metr dalej, za jednym z głazów, i słuchał piosenki. Coriolanus odkaszlnął.

      – Drobiazg – powiedział.

      – Wątpię, żeby ktokolwiek z naszej klasy poza tobą mi pomógł – zauważył Sejanus.

      – Nikt z naszej klasy w ogóle się tu nie pojawił – odparł Coriolanus. – Tym się od nich różnimy. Dlaczego pomyślałeś o nakarmieniu trybutów?

      Sejanus popatrzył na pusty plecak u swoich stóp.

      – Od dożynek wyobrażam sobie, że jestem jednym z nich.

      Coriolanus omal się nie roześmiał, ale uświadomił sobie, że Sejanus mówił poważnie.

      – Trochę dziwna rozrywka – mruknął.

      – Nic na to nie poradzę. – Sejanus niemal szeptał i Coriolanus musiał się wysilić, żeby cokolwiek usłyszeć. – Wyczytują moje nazwisko. Podchodzę do sceny. Zakuwają mnie w kajdanki. Biją bez powodu. Jadę pociągiem w ciemności, głodny i sam, tylko z dzieciakami, które kazali mi zabić. I w końcu jestem na widoku, a wszyscy ci obcy ludzie przyprowadzają dzieci, żeby popatrzyły na mnie przez kraty...

      Skrzypienie zardzewiałych kół skierowało ich uwagę na małpiarnię. Kilkanaście bel siana zsunęło się po zjeżdżalni i wylądowało na podłodze klatki, tworząc sporą stertę.

      – Patrz, to pewnie moje łóżko – powiedział Sejanus.

      – Tobie to nie grozi – zapewnił go Coriolanus.

      – Ale spokojnie mogłoby mi grozić, gdybyśmy nie byli teraz tacy bogaci. Mieszkałbym w Drugim Dystrykcie i albo bym chodził jeszcze do szkoły, albo już pracował w kopalni. Na pewno wziąłbym udział w dożynkach. Widziałeś mojego trybuta?

      – Trudno go nie zauważyć – przyznał Coriolanus. – Myślę, że ma spore szanse na wygraną.

      – Był moim kolegą z klasy. No wiesz, zanim tu przyjechałem. W domu. Ma na imię Marcus – ciągnął Sejanus. – W zasadzie nie był moim przyjacielem, ale na pewno nie wrogiem. Pewnego dnia przytrzasnąłem sobie palec w drzwiach, i to mocno, a on zebrał kubek śniegu z parapetu, żeby zmniejszyć opuchliznę. Nawet nie spytał nauczyciela, po prostu tak zrobił.

      – Myślisz, że w ogóle cię pamięta? – spytał Coriolanus. – Byliście mali, a od tamtego czasu sporo się wydarzyło.

      – O tak, pamięta. W domu Plinthowie są sławni. – Na twarzy Sejanusa malował się ból. – Sławni i znienawidzeni.

      – A teraz jesteś jego mentorem – powiedział Coriolanus.

      – A teraz jestem jego mentorem – powtórzył Sejanus.

      Światła w małpiarni przygasły. Kilkoro trybutów zajęło się przygotowywaniem sobie posłań z siana. Coriolanus dostrzegł Marcusa, który pił wodę z kranu i wylewał ją sobie na głowę. Kiedy się podniósł i odszedł do bel siana, górował na całą resztą trybutów.

      Sejanus lekko kopnął plecak.

      – Nie chciał wziąć ode mnie kanapki. Wolał iść na igrzyska z pustym brzuchem, niż przyjąć jedzenie z mojej ręki.

      – To nie twoja wina – zauważył Coriolanus.

      – Wiem, wiem. Jestem taki niewinny, że aż mi to staje kością w gardle – westchnął Sejanus.

      Kiedy Coriolanus usiłował rozgryźć, co miał na myśli, w klatce wybuchła walka. Dwóch trybutów pobiło się o belę siana. Po chwili interweniował Marcus – złapał obu chłopaków za kołnierze i odrzucił na boki jak szmaciane lalki. Przelecieli kilka metrów w powietrzu, zanim bezwładnie wylądowali na podłodze i chyłkiem umknęli w mrok. Tymczasem zupełnie nieporuszony tym zajściem Marcus zgarnął belę siana.

      – On i tak wygra – oświadczył Coriolanus.

      Jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, to pokaz siły Marcusa całkowicie je rozwiał. Znowu poczuł gorycz na myśl, że Plinth dostał najlepszego trybuta. Dość miał narzekania Sejanusa na to, że ojciec kupił mu zwycięzcę.

      – Każdy z nas byłby zachwycony, gdyby go dostał – dodał.

      – Serio? – Sejanus trochę się rozpogodził. – No to go sobie weź. Jest twój.

      – Nie mówisz poważnie – odparł Coriolanus.

      – Stuprocentowo poważnie. – Sejanus zerwał się z miejsca. – Chcę, żebyś to ty go miał! Ja wezmę Lucy Gray. Nadal będzie okropnie, ale przynajmniej jej nie znam. Wiem, że tłum ją lubi, ale co jej z tego przyjdzie na arenie? Nie ma mowy, żeby go pokonała. Zamień się ze mną na trybutów. Wygraj igrzyska i napawaj się chwałą. Proszę, Coriolanusie. Nigdy ci tego nie zapomnę.

      Przez krótką chwilę Coriolanus niemal czuł słodycz zwycięstwa, słyszał okrzyki tłumu. Skoro dzięki niemu Lucy Gray została faworytką, można było sobie wyobrazić, co zdołałby zrobić z takim drągalem jak Marcus. No naprawdę, jakie szanse miała Lucy Gray? Jego spojrzenie powędrowało do dziewczyny opartej o pręty jak dzikie zwierzę. W półmroku jej barwność i wyjątkowość zbladły, teraz była tylko nijakim, posiniaczonym stworzeniem. Nie stanowiła wyzwania nawet dla pozostałych dziewczyn, o chłopakach nie wspominając. Sam pomysł, że mogłaby pokonać Marcusa, był śmiechu warty. To jakby wystawić małego ptaszka przeciwko niedźwiedziowi grizzly.

      Już miał powiedzieć: „Załatwione”, kiedy nagle się powstrzymał.

      Wygrana Marcusa wcale nie byłaby wygraną. Nie wymagała sprytu, umiejętności, nawet łutu szczęścia. Wygrana Lucy Gray była niemal nieprawdopodobna, ale gdyby mu się udało, przeszedłby do historii. Zresztą czy tu w ogóle chodziło o zwycięstwo, czy też raczej o zainteresowanie widzów? Dzięki niemu Lucy Gray była obecnie gwiazdą igrzysk, najlepiej zapamiętaną trybutką, niezależnie od tego, kto zwycięży. Pomyślał o tym, jak trzymali się za ręce w zoo, stawiając czoło światu. Byli drużyną. Ufała mu. Nie wyobrażał sobie,