Alicja Sinicka

Oczy wilka


Скачать книгу

      Zrobiłyśmy parę kursów, wnosząc wszystkie pakunki na czwarte piętro. Niestety, windy nie było i jedyną drogę do trzypokojowego mieszkania należącego do chłopaka Joli stanowiły strome schody.

      Gdy przekroczyłam próg, odniosłam wrażenie, że lokal jest dużo większy, niż go sobie wyobrażałam. Ściany w przedpokoju były perłowe, a te w dużym pokoju – pokryte tapetą w brązowo-szare paski. Umeblowanie stanowiło zlepek różnych stylów i kolorów. Stara drewniana komoda była jednocześnie stolikiem dla pokaźnego ceramicznego flakonu z jasnobłękitnymi różami. Ach tak, jasnobłękitnymi… ich kolor jednoznacznie skojarzył mi się z oczami właściciela czarnej terenówki. Zawiesiłam na nich wzrok. Co się ze mną stało – pomyślałam. To nie czas i miejsce na takie spostrzeżenia.

      – Podobają ci się? – zapytała Jolka, wskazując na kwiaty.

      – Tak, bardzo, są takie zimne i tajemnicze – odparłam jednym tchem.

      Przyjaciółka w odpowiedzi zmarszczyła tylko brwi, a ja wróciłam do oglądania pokoju. Naprzeciwko komody stały dwa nowoczesne fotele w kolorze cytrynowym.

      – Chodź, pokażę ci twój pokój. Na razie nie ma drzwi, ale już są zamówione i za parę dni zostaną wstawione – tłumaczyła się.

      – Rozumiem – odpowiedziałam, nie chcąc okazywać niezadowolenia.

      Wiedziałam, że z Krzyśkiem ledwo wiążą koniec z końcem. Dlatego też zresztą bardzo zależało im na tym, żebym wynajmowała od nich pokój. Będę musiała przetrwać tych kilka dni – pomyślałam.

      Sam pokój nie był duży. Od razu spodobało mi się stare łóżko, którego ramę zdobiły różnej wielkości spirale wykonane z czarnych, cienkich prętów. Kremowa tapeta w czerwone tulipany na ścianach wyglądała tak, jakby dawno nikt jej nie odnawiał. Podejrzewałam, że kładł ją jeszcze świętej pamięci dziadek Krzyśka. Ślady zniszczenia w postaci sporadycznych przebarwień dodawały jej jednak tylko uroku.

      – I jak? – zapytała Jolka, bacznie mi się przyglądając.

      – Wygląda super – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

      – Cieszę się. – Odetchnęła z ulgą, po czym dodała: – Naprawdę nie myśl, że ściągnęłam cię tu tylko dlatego, żebyś… wiesz, wynajmowała ten pokój. Nie mogłam znieść myśli, że jesteś tam sama.

      – Nie byłam sama, Jola. Miałam pracę, Wojtusia, poza tym uczyłam się do obrony.

      – Wiem, i jeszcze raz gratuluję, licencjatko. – Jolka uśmiechnęła się. – Głodna? – zapytała z troską w głosie.

      – W sumie tak – odparłam, siadając na łóżku.

      – Nie zdążyłam nic przygotować, ale może to i dobrze. Pójdziemy na obiad do niezłej knajpy w centrum. Pokażę ci trochę miasta – zaproponowała.

      Trzy godziny za kółkiem sprawiły, że moje kolana zdawały się nie być do końca stabilne, nawet po kilkakrotnej wspinaczce na czwarte piętro. Warto by było je rozruszać.

      – Świetnie – odpowiedziałam. – Mały spacer dobrze mi zrobi.

      Przed wyjściem wyciągnęłam jeszcze z największej torby zielony polar. Pomimo że świeciło słońce, nie było zbyt ciepło. Chwilę później opuściłyśmy mieszkanie.

      Udałyśmy się w kierunku centrum. Jolka trajkotała tak szybko, że z trudem za nią nadążałam, nie wspominając o przerywaniu ekspresyjnego monologu. Mówiła, że mieszka tu około pięćdziesięciu tysięcy ludzi, a mieszkańcy nie zapuszczają się zbyt często poza granice miasta, bo do większych metropolii jest daleko.

      Starałam się koncentrować na rozmowie, jednak, chcąc nie chcąc, wciąż wracałam myślami do stłuczki i tajemniczego Artura. Za każdym razem, gdy przejeżdżało obok nas większe czarne auto, zerkałam czujnie w jego kierunku. Sama przed sobą wstydziłam się tych odruchów, ale były naprawdę bezwarunkowe.

      – Poczekaj, aż dojdziemy do rynku, jest piękny. – Przyjaciółka objęła mnie ramieniem. Co chwilę pozdrawiała kogoś lub uśmiechała się do ludzi, którzy nas mijali. Po około dwudziestu minutach wędrówki doszłyśmy na rynek. – I jak? – zapytała z dumą Jolka.

      Jedyne, co mogłam z siebie wykrztusić, to „wow”. Dawno nie widziałam tak urokliwego miejsca. Rynek nie był duży, ale to zdecydowanie działało na jego korzyść. Otoczony bogato zdobionymi kamienicami, pomalowanymi w różnych odcieniach żółci i czerwieni. Po dwóch przeciwległych stronach placu tryskały wodą fontanny. Jedna była w kształcie wilka szykującego się do ataku, a druga w kształcie przerażonej sarny. Odruchowo podeszłam do wilka, ciągnąc za sobą przyjaciółkę.

      Promienie zachodzącego słońca przeszywały wylatujące z niego strugi wody, tak że wytworzyła się pod nimi mała tęcza.

      – Niezły efekt, prawda? – stwierdziła Jola.

      – O tak – odpowiedziałam zachwycona.

      – Kiedy byłam mała, zawsze przychodziłam tu z kolegami popatrzeć na tęczę. Widzisz? – Jolka szturchnęła mnie, wskazując ręką na grupkę chłopców stojących po drugiej stronie fontanny. – Teraz dzieci też tu przychodzą. Kiedy na nie patrzę, mam wrażenie, że czas stanął w miejscu.

      Pokiwałam potakująco głową.

      – Masz drobne? – zapytała.

      – Mam – odrzekłam, odruchowo sięgając do portfela.

      – Pomyśl życzenie i wrzuć monetę do wody.

      – Poważnie? – Spojrzałam na nią z ukosa.

      – Mówię ci. Ta fontanna przynosi ludziom szczęście.

      Uśmiechnęłam się. Chcę cię jeszcze raz zobaczyć – pomyślałam i pocałowałam złotówkę.

      Następnie wrzuciłam ją do fontanny.

      – A teraz chodźmy coś zjeść, bo umieram z głodu – zarządziła Jola.

      Zjadłyśmy pyszną pizzę w małej restauracji, która wypełniała parter jednej z zabytkowych kamienic. Jola bez wytchnienia opowiadała o Głębi. Po obiedzie namówiła mnie, żeby wrócić do mieszkania inną drogą, nieco dłuższą, nad brzegiem jeziora Głębskiego. Zauważyłam je już wcześniej, gdy szukałam osiedla Joli, ale nie zdołałam wtedy lepiej mu się przyjrzeć. Miało dość regularny kształt, chociaż zakręcało w lewo tak, że linia brzegowa była częściowo niewidoczna. Moją uwagę jednak od razu przykuł duży, jasny dom, a raczej rezydencja po przeciwnej stronie jeziora. Otoczona była mniejszymi willami osadzonymi wśród różnej wielkości krzewów.

      – Jola, co tam jest? – Wskazałam ręką na wprost. – Czy to też jest Głębia?

      Zawahała się:

      – I tak, i nie.

      – Jak to? – zapytałam, nie kryjąc zdziwienia.

      – Wiesz, te tereny co prawda oficjalnie leżą w granicach miasta, ale wszyscy wiedzą, że to trochę takie miasto w mieście.

      – Chyba nie bardzo rozumiem… Więc kto tam mieszka?

      Przyjaciółka wzięła głęboki wdech.

      – Rodzina Mangano.

      – A co to za rodzina?

      – Tak właściwie to będą nasi nowi pracodawcy. Pochodzą z Włoch, to znaczy pan Alfred Mangano stamtąd pochodzi. Jego żona Krystyna jest Polką i… – zawiesiła głos – mają bardzo przystojnego syna Artura. – W jej głosie wyczułam drżenie, jakby się czegoś bała.

      – Jak on