od śpiewania pieśni angielskich. Na pewno jest tam mnóstwo ludzi, którzy rozumieją po angielsku. A gdyby nawet nie rozumieli, czy nie wzruszą się gorące południowe serca na widok bladego i smukłego chłopca, który w obcym języku nuci smutne pieśni. Na pewno deszcz lirów sypnąłby mi się pod stopy. O, bo to nie są zimni ludzie Północy! Przecież w naszej ojczyźnie są sami kupcy, piekarze, szewcy, bankierzy, doktorzy lub inni równie mało interesujący obywatele. Tam zaś, pod włoskim niebem, znajdują się sami bandyci, kuglarze, wędrowni muzykanci, którzy tańczą i przygrywają na gitarze.
– W twoim opowiadaniu jest dużo fantazji – przerwał Oswald. – Kasztany gotowe. Weźcie szczypce, ażeby je wybrać z popiołu. H. O., zamknij usta, bo połkniesz wronę.
Zajęliśmy się obieraniem i jedzeniem kasztanów i wyszła nam z głowy cała rozmowa. Dopiero z czasem zrozumieliśmy, jak fatalne następstwa miały lekkomyślne słowa poety.
Nazajutrz rano zwrócił się H. O. do Dory:
– Mam ci coś do powiedzenia, ale w najgłębszej tajemnicy.
Poszli do kąta i szeptali przez pół godziny. Następnie Dora zabrała się do szycia, ale nikomu z nas nie było wolno oglądać jej roboty, tylko H. O. zbliżał się co chwila i mówił Dorze coś do ucha.
– Jest to najprawdopodobniej jakiś ślubny prezent – orzekł Dick i przestaliśmy się tym interesować.
Nadszedł uroczysty dzień ślubu. Ubraliśmy się odświętnie, a dziewczęta włożyły nowe, białe, jedwabne sukienki i srebrne pantofelki, upominek od wujka z Indii.
Kiedy usadowiliśmy się w głębokiej landarze, ażeby jechać do ślubu, zauważyłem, że H. O. miał przy sobie jakąś paczkę. Przypuszczałem, że jest to ślubny upominek dla państwa młodych. Dora uśmiechała się zagadkowo, a H. O. milczał tajemniczo. Byliśmy mocno zaintrygowani, co to jest, lecz znając naszego najmłodszego brata, przypuszczaliśmy, że się prędzej czy później wygada.
Kościół był przepełniony. Po ceremonii, która trwała dosyć długo, udaliśmy się na wspaniały obiad.
Nie będę wyliczał potraw ani smakołyków, tortów, kremów, lodów – zostaliśmy nawet poczęstowani szampanem. Tatuś pozwolił nam skosztować. Tych, którzy nie pili szampana, zapewniam, że ma smak wody sodowej z lekarstwem. Wino, któreśmy kiedyś fabrykowali z domieszką cukru, było znacznie smaczniejsze.
Na weselu wszyscy zawracali głowę państwu młodym. Zachwycali się młodą żoną, która, moim zdaniem, nie wyglądała ładnie, była blada i smutna. Winszowali wujowi Alberta, który robił wrażenie bardzo niezadowolonego. Nie wiem tylko, czy żałował, że się w ogóle ożenił, czy też, że podróż do Rzymu tak wiele go będzie kosztowała.
Wreszcie panna młoda poszła zdjąć swoją weselną suknię. Zauważyliśmy, jak H. O. (z paczką pod pachą) wysunął się za nią.
Po chwili wróciła żona wuja Alberta, przebrana w podróżny kostium, gotowa do drogi.
Wsiadła z wujem do karety; myśmy zajęli miejsca w naszej landarze i pojechaliśmy na stację.
A gdy po czułych pożegnaniach wdrapaliśmy się znowu do naszego wehikułu, ojciec nagle zapytał:
– Gdzie jest H. O.?
Rozpoczęły się nawoływania i poszukiwania. Ale daremnie. Ktoś z nas wyraził przypuszczenie, że H. O. pozostał w domu i opycha się słodyczami. Nie było go jednak ani w jadalni, ani w salonie. Pobiegliśmy do kuchni.
– Kuchareczko, kuchareczko, czy nie widziałaś H. O.?
– Owszem, kręcił się tutaj z jakąś paczką, a potem poszedł stąd.
Daremnie szukaliśmy go po całym domu.
– Chyba go nie porwały jakieś wróżki – rzekła Ala – jest na to zbyt duży.
– I zbyt brzydki – dodał Dick.
– O, nie mów tego o nim, zwłaszcza teraz gdy zginął – rozpłakała się Dora.
Po chwili gospodyni przyniosła nam paczkę, którą podobno zostawił u stróża „ten mały chłopczyk i polecił oddać panu Bastablowi”. Rozpakowawszy paczkę znaleźliśmy najlepsze buciki H. O., jego nową czapkę i krawat. Ścisnęły nam się serca.
– Czy nie było żadnej kłótni między wami? – zapytał zmartwiony ojciec.
Lecz w dniu weselnym nie mogło między nami zajść żadne nieporozumienie.
– A może mu któryś dokuczył, może zastraszył biedaka? – ciągnął zgnębiony tatuś.
Zrobiło nam się zimno, albowiem czytaliśmy nieraz w gazetach, jak młodzi samobójcy zostawiali najlepsze części garderoby owinięte w papier, a potem szli się utopić.
– Nikt mu nie dokuczał, przez cały dzień był wesół i przy apetycie – odpowiedzieliśmy jednogłośnie.
Dick pochylił się nad jednym z bucików i wyjął zeń biały arkusz papieru. Był to list od H. O.; poznaliśmy po krzywych literach charakter pisma najmłodszego braciszka.
List brzmiał:
Kochany Tatusiu i wszyscy!
Zostaję klownem. Gdy zdobędę sławę i szacunek, wrócę samochodem, opływając…
Kochający syn Horacy Oktawiusz
– Opływając? – zapytał ojciec.
– To znaczy, tatusiu, opływając w pieniądze – rzekła Ala.
Zapanowało długie milczenie. Staliśmy wszyscy bladzi i wystraszeni dokoła bucików H. O. Wtem Dora zawołała:
– O Boże! Więc to było to! Prosił mnie, ażebym mu w sekrecie uszyła kostium klowna. Mówił, że chce zrobić niespodziankę wujowi Alberta i jego żonie. Nie przypuszczałam, że pragnie zrobić coś złego. O Boże! Boże! – i wybuchnęła strasznym płaczem.
Ojciec nie myślał o pocieszaniu Dory, tylko pytał gorączkowo:
– Dokąd mógł pójść ten dzieciak, gdzie się podział?
Wtedy Dick uderzył się ręką w czoło i rzekł:
– Gdybym był wtedy przypuszczał… Otóż tego dnia, w którym Noel mówił o śpiewaniu ballad na ulicach Rzymu, H. O. spytał mnie, czy można by tam zajechać w kufrze.
– W kufrze?… – jęknął tatuś i usiadł ciężko na krześle.
Udaliśmy się do pokoju panny młodej, gdyż ojciec przypuszczał, że jeśli H. O. był tak naiwny i rzeczywiście umieścił się w kufrze, to musiał przedtem wyrzucić trochę ubrań, ażeby zrobić sobie miejsce. Tak też było, znaleźliśmy pod łóżkiem kilka koszul, halek i coś tam jeszcze. Ojciec kazał to zapakować i zadecydował, że pojedzie natychmiast do Dover.
Poprosiłem ojca, ażeby mnie zabrał z sobą. Najstarszy syn może się przydać w takim wypadku. Nie wiem, czy tatuś wziął to pod uwagę, czy też po prostu smutno mu było jechać samemu.
Droga nie należała do najprzyjemniejszych. Wyobrażałem sobie, jak przykro będzie pannie młodej, gdy po otwarciu kufra, zamiast garderoby znajdzie zapłakanego i umorusanego H. O.
Ojciec palił papierosy dla zabicia czasu. (Biedny Oswald nie miał nawet miętówki, ażeby sobie skrócić drogę).
Gdy zajechaliśmy do Dovru11, spostrzegliśmy na peronie wuja Alberta wraz z żoną.
– Co się stało? – zawołał wuj Albert. – Wszyscy zdrowi?
– Owszem, zdrowi – rzekł ojciec – zgubiliśmy tylko H. O. Czy nie macie go z sobą?
– Nie, pan chyba