Болеслав Прус

Lalka, tom drugi


Скачать книгу

na minutę; ten zaś, który będę miał honor zaprezentować panu, wyrzuca trzydzieści kul…

      Wokulski miał tak zdziwioną minę, że Hannibal Escabeau sam począł się dziwić.

      – Sądzę, że nie omyliłem się? – spytał gość.

      – Omylił się pan – odparł Wokulski. – Jestem kupcem galanteryjnym i karabiny nic mnie nie obchodzą.

      – Mówiono mi jednak… poufnie… – rzekł z naciskiem Escabeau – że panowie…

      – Źle pana poinformowano.

      – Ach, w takim razie przepraszam… To może być pod innym numerem… – mówił gość cofając się i kłaniając.

      Nowy występ błękitnego fraka i białych spodni i nowy gość; tym razem mały, szczupły, czarny, z niespokojnym wejrzeniem. Ten prawie przybiegł do stołu, padł na krzesło, obejrzał się na drzwi i przysunąwszy się do Wokulskiego zaczął przyciszonym głosem:

      – Pewnie dziwi to pana, ale… rzecz jest ważna… zbyt ważna… W tych dniach zrobiłem olbrzymie odkrycie co do rulety… Trzeba tylko sześć do siedmiu razy dublować stawkę…

      – Wybaczy pan, ale ja się tym nie zajmuję – przerwał mu Wokulski.

      – Nie ufa mi pan?… To całkiem naturalne… Ale mam właśnie przy sobie małą ruletę… Możemy spróbować…

      – Przepraszam pana, w tej chwili nie mam czasu.

      – Trzy minuty, panie… minutkę…

      – Ani pół minuty.

      – Więc kiedyż mam przyjść? – pytał gość z miną bardzo zdesperowaną.

      – W każdym razie nieprędko.

      – Niechże mi pan przynajmniej pożyczy sto franków na oficjalne próby…

      – Mogę służyć pięcioma – odparł Wokulski sięgając do kieszeni.

      – O nie, panie, dziękuję… Nie jestem awanturnikiem… Zresztą… niech pan da… jutro odniosę… Pan może się tymczasem namyśli…

      Następny gość, człowiek okazałej tuszy, ze sznurem miniaturowych orderów na klapie surduta, proponował Wokulskiemu: dyplom doktora filozofii, order lub tytuł, i wydawał się bardzo zdziwionym, gdy propozycji nie przyjęto. Odszedł, nawet nie pożegnawszy się.

      Po nim nastąpiła paruminutowa przerwa. Wokulskiemu zdawało się, że w poczekalni słyszy szelest kobiecej sukni. Wytężył ucho… W tej chwili lokaj zameldował baronowę…

      Znowu długa pauza i ukazała się w salonie kobieta tak piękna i dystyngowana, że Wokulski mimo woli powstał z fotelu. Mogła mieć około czterdziestu lat; wzrost okazały, rysy bardzo regularne, postawa wielkiej damy.

      Milcząc wskazał jej fotel. Gdy zaś usiadła, spostrzegł, że jest wzburzoną i szarpie w rękach haftowaną chusteczkę. Nagle odezwała się, dumnie patrząc mu w oczy:

      – Pan mnie zna?

      – Nie, pani.

      – Nie widział pan nawet moich portretów?

      – Nie.

      – Więc chyba nigdy pan nie był ani w Berlinie, ani w Wiedniu.

      – Nie byłem.

      Dama głęboko odetchnęła.

      – Tym lepiej – rzekła – będę śmielszą. Nie jestem baronowa… jestem zupełnie kim innym. Ale o to mniejsza. Chwilowo znalazłam się w trudnym położeniu… potrzebuję dwudziestu tysięcy franków… A ponieważ nie chcę w tutejszych lombardach72 zastawiać moich klejnotów, więc… Pojmuje pan?

      – Nie, pani.

      – Więc… mam do zbycia ważną tajemnicę…

      – Nie mam prawa nabywać tajemnic – odpowiedział już zmieszany Wokulski.

      Dama poruszyła się na fotelu.

      – Nie ma pan prawa?… Więc po cóż pan tu przyjechał?… – rzekła z lekkim uśmiechem.

      – A jednak nie mam…

      Dama podniosła się.

      – Tu – mówiła wzruszona – jest adres, pod którym można się zgłosić do mnie w ciągu dwudziestu czterech godzin, a tu… notatka, która może panu da trochę do myślenia… Żegnam.

      Wyszła z szelestem. Wokulski spojrzał na notatkę i znalazł w niej szczegóły dotyczące osoby jego i Suzina, które zazwyczaj stanowią treść paszportów.

      „No tak!… – myślał. – Miler przeczytał mój paszport i zrobił z niego wyciąg, nawet nie bez błędów… Woklusky!… Cóż, u diabła, czy oni mnie uważają za dziecko?…”

      Ponieważ nikt z gości już nie przychodził, Wokulski wezwał do siebie Jumarta.

      – Co pan rozkaże? – spytał elegancki marszałek dworu.

      – Chciałem z panem pomówić.

      – Prywatnie?… W takim razie pozwoli pan, że usiądę. Przedstawienie skończone, kostiumy idą do składu, aktorzy stają się równi sobie.

      Mówił to nieco ironicznym tonem i zachowywał się, jak przystało na człowieka bardzo dobrze wychowanego. Wokulski dziwił się coraz więcej.

      – Powiedz mi pan – rzekł – co to są za ludzie?

      – Ci, którzy byli u pana? – spytał Jumart. – Ludzie, jak inni: przewodnicy, wynalazcy, pośrednicy… Każdy pracuje, jak umie, i stara się swoją pracę zbyć najkorzystniej. A że lubią zarobić, jeżeli się da, więcej, niż warto, to już cecha Francuzów.

      – Pan nie jesteś Francuzem?

      – Ja?… Urodziłem się w Wiedniu, kształciłem się w Szwajcarii i w Niemczech, długi czas mieszkałem we Włoszech, Anglii, Norwegii, Stanach Zjednoczonych… Moje zaś nazwisko najlepiej streszcza narodowość73: tym jestem, w czyjej mieszkam oborze; wołem między wołami, koniem między końmi. A że wiem, skąd mam pieniądze i na co je wydaję, i ludzie o mnie wiedzą, więc zresztą nic mnie nie obchodzi.

      Wokulski przypatrywał mu się z uwagą.

      – Nie rozumiem pana – rzekł.

      – Widzi pan – mówił Jumart przebierając palcami po stole – za dużo zwiedziłem świata, ażebym miał troszczyć się o czyjąś narodowość. Dla mnie istnieją tylko cztery narodowości bez względu na języki. Numer pierwszy mają ci, o których wiem: skąd biorą pieniądze i na co je wydają. Numer drugi – ci, o których wiem, skąd biorą, ale nie wiem na co wydają. Numer trzeci ma znane wydatki, choć nieznane dochody, a numer czwarty noszą ci, których nie znam ani źródła dochodów, ani wydatków. O panu Escabeau wiem, że ma dochody z fabryki trykotaży, a wydaje pieniądze na zbudowanie jakiejś piekielnej broni, więc szanuję go… Zaś o pani baronowej… nie wiem, ani skąd bierze pieniądze, ani na co je wydaje, i dlatego jej nie ufam.

      – Ja jestem kupcem, panie Jumart – odpowiedział Wokulski, niemile draśnięty wykładem powyższej teorii.

      – Wiem o tym. I jeszcze jest pan przyjacielem pana Siuzę, co także daje pewien procent. Nie do pana zresztą stosowały się moje uwagi; wypowiedziałem je jako odczyt, który mam nadzieję, opłaci mi się.

      – Jesteś pan filozofem – mruknął Wokulski.

      – Nawet doktorem filozofii dwu uniwersytetów – odparł Jumart.

      – I spełniasz pan rolę…

      – Służącego?…