ja ukłoniłem się.
– Więc mówię panu – ciągnęła staruszka, bystro patrząc mi w oczy – żyjemy w ciągłej niepewności co do mego zięcia i niepewność ta zatruwa nam spokój. Ale ja, wyznam szczerze, więcej boję się jego powrotu…
Pani Stawska zasłoniła twarz chustką i wybiegła do swego pokoju.
– Płacz sobie, płacz… – mówiła grożąc za nią rozdrażniona staruszka. – Takie łzy, chociaż bolesne, lepsze są od tych, które co dzień wylewasz…
– Panie – zwróciła się do mnie – przyjmę wszystko, co nam Bóg zeszle, ale czuję, że gdyby ten człowiek wrócił, zabiłby do reszty szczęście mojego dziecka. Przysięgnę – dodała ciszej – że ona go już nie kocha, choć sama nie wie o tym, ale jestem pewna, że… pojechałaby do niego, gdyby ją wezwał!…
Tłumione łkanie przerwało jej mowę. Spojrzeliśmy po sobie z Wirskim i pożegnaliśmy sędziwą damę.
– Pani – rzekłem na odchodnym – nim rok upłynie, przyniosę wiadomość o jej zięciu. A może – szepnąłem z mimowolnym uśmiechem – sprawy ułożą się tak, że… wszyscy będziemy zadowoleni… Wszyscy… nawet ci, których tu nie ma!…
Staruszka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, alem nic nie odpowiedział. Jeszcze raz pożegnałem ją i wyszliśmy obaj z rządcą nie dopytując się już o panią Stawską.
– A niechże pan zagląda do nas choćby co wieczór!… – zawołała sędziwa dama, gdy już byliśmy w kuchni.
Naturalnie, że będę zaglądał… Czy uda mi się moja kombinacja ze Stachem? Bóg raczy wiedzieć. Tam gdzie serce wchodzi w grę, na nic wszelkie rachuby. Ale spróbuję rozwiązać ręce kobiecie, a i to coś znaczy.
Po opuszczeniu mieszkania pani Stawskiej i jej matki rozeszliśmy się z rządcą domu, bardzo z siebie zadowoleni. To jakiś dobry człeczyna. Ale kiedy wróciwszy do siebie zastanowiłem się nad skutkami mego przeglądu lokatorów, ażem się schwycił za głowę.
Miałem uregulować finanse kamienicy i otóż uregulowałem je tak, że na pewno dochód zmniejszył się o trzysta rubli rocznie. Ha! może tym rychlej Stach opatrzy się i sprzeda swój nabytek, który wcale nie był mu potrzebny.
Ir wciąż mi niedomaga. Polityka stoi w jednej mierze: ciągła niepewność…
II. Szare dnie i krwawe godziny
W kwadrans po wyjeździe z Warszawy koleją warszawsko–bydgoską29 Wokulski doznał dwu szczególnych, choć zupełnie różnych uczuć: owionęło go świeże powietrze, a on sam wpadł w jakiś dziwny letarg.
Poruszał się swobodnie, był trzeźwy, myślał jasno i szybko, tylko nic go nie obchodziło; ani kto z nim jedzie, ani którędy jedzie, ani dokąd jedzie. Apatia ta rosła w miarę oddalania się od Warszawy. Za Pruszkowem30 prawie ucieszyły go krople deszczu, przez otwarte okno padające do wnętrza wagonu; później nieco ożywiła go gwałtowna burza za Grodziskiem; miał nawet pragnienie, ażeby go piorun zabił. Ale gdy burza przeszła, wpadł znowu w obojętność i nie interesował się niczym; nawet tym, że jego sąsiad z prawej strony spał mu na ramieniu, a sąsiad z przeciwka zdjął kamasze i oparł mu na kolanach nogi, w czystych zresztą skarpetkach.
Około północy napadło na niego coś, jakby sen, a może tylko jeszcze większa obojętność. Zasłonił firanką latarnię wagonu, przymknął oczy i myślał, że ta osobliwa apatia skończy się ze wschodem słońca. Ale nie skończyła się; owszem, do rana wzrosła i rosła coraz bardziej. Nie było mu z nią dobrze ani źle; tak sobie.
Potem wzięto od niego paszport, potem zjadł śniadanie, kupił nowy bilet, kazał przenieść rzeczy do innego pociągu i ruszyli dalej. Nowa stacja, nowa zmiana pociągów, nowa jazda… Wagon drżał i turkotał, lokomotywa co pewien czas świstała, zatrzymywała się… Do przedziału zaczęli siadać ludzie mówiący po niemiecku, dwoje, troje… Potem całkiem zniknęli ludzie mówiący po polsku i wagon napełnił się samymi Niemcami.
Zmieniał się też krajobraz. Ukazały się lasy otoczone wałami i złożone z drzew stojących w tak równej odległości jak żołnierze. Znikły drewniane chaty kryte słomą i coraz częściej zaczęły się pojawiać piętrowe domki kryte dachówką, otoczone ogródkami. Znowu postój, znowu jedzenie. Jakieś ogromne miasto… Ach! To chyba Berlin… Znowu jazda… Do wagonu siadają ludzie wciąż mówiący po niemiecku, ale jakby innym akcentem. Potem noc i sen… Nie, to nie sen, to tylko apatia.
Zjawia się dwu Francuzów w przedziale. Krajobraz całkiem odmienny; szerokie horyzonty, wzgórza, winnice. Tu i owdzie wielki dom piętrowy, stary, ale krzepki, zasłonięty drzewami, zawinięty jakby w bluszcze. Znowu rewizja walizki. Zmiana pociągów, do wagonu wchodzi dwu Francuzów i jedna Francuzka i robią taki hałas, jakby ich było z dziesięcioro. Są to ludzie widocznie dobrze wychowani; pomimo to śmieją się, kilka razy zmieniają miejsca i przepraszają Wokulskiego, lecz za co, on sam nie wie.
Na jednej ze stacyj Wokulski pisze kartkę do Suzina: „Paris – Grand Hotel”31, i daje ją konduktorowi wagonu razem z jakimś banknotem, nie troszcząc się ani o to, ile dał, ani o to, czy depesza dojdzie. Na następnej stacji ktoś wsuwa mu w rękę cały zwitek banknotów i jadą dalej. Wokulski spostrzega, że znowu jest noc, i znowu zapada w stan, który może być snem, a może tylko utratą przytomności.
Ma oczy zamknięte, pomimo to myśli, że śpi i że ten dziwny stan zobojętnienia opuści go w Paryżu.
„Paryż!… Paryż!… (mówi sobie, ciągle śpiąc). Wszakże od tylu lat o nim tylko marzyłem. To przejdzie… Wszystko przejdzie!…”
Godzina dziesiąta rano, nowa stacja. Pociąg staje pod dachem; hałas, krzyk, bieganina. Wokulskiego napada od razu trzech Francuzów ofiarujących mu usługi. Nagle ktoś chwyta go za ramię.
– No, Stanisławie Piotrowiczu, twoje szczęście, żeś przyjechał…
Wokulski przypatruje się przez chwilę jakiemuś olbrzymowi z czerwoną twarzą i konopiastą brodą, wreszcie mówi:
– Ach, Suzin!
Padają sobie w objęcia. Suzinowi towarzyszy jeszcze dwu Francuzów, z których jeden odbiera Wokulskiemu bilet na rzeczy.
– Twoje szczęście, żeś przyjechał – mówi Suzin całując go jeszcze raz. – Myślałem, że się skręcę w tym Paryżu bez ciebie…
„Paryż…” – myśli Wokulski.
– O mnie mniejsza – ciągnie dalej Suzin. – Takeś zhardział pomiędzy waszą parszywą szlachtą, że o mnie już nie dbasz. Ale dla ciebie samego szkoda pieniędzy… Straciłbyś z pięćdziesiąt tysięcy rubli…
Dwaj Francuzi, towarzyszący Suzinowi, ukazują się znowu i mówią im, że już mogą jechać. Suzin bierze pod rękę Wokulskiego i wyprowadza go na plac, gdzie stoi mnóstwo omnibusów i powozów jedno- i dwukonnych, z woźnicami umieszczonymi z przodu lub z tyłu. Przeszedłszy kilkanaście kroków trafiają na dwukonny powóz z lokajem. Siadają i jadą.
– Patrzaj – mówi Suzin – to ulica Lafayette32, a ot bulwar Magenta. Jedziem wciąż Lafayettem aż do hotelu przy Operze33. Powiadam tobie, cud, nie miasto! No, a jak zobaczysz Elizejskie Pola34, a potem między Sekwaną i Rivoli35… Eh! ja tobie mówię, cud, nie miasto… Kobiety tylko trochę zanadto wypychają się. Ale tu inszy smak… Na wszelki sposób cieszę się, żeś przyjechał; pięćdziesiąt albo i więcej tysięcy rubli to nie nic… Ot, widzisz,