że ten młody człowiek pod względem niepłacenia komornego dotrzyma słowa, co?
– Panie – zawołał rządca – on to nic. On mówi, że nie zapłaci, no i nie płaci; ale tamci dwaj nic nie mówią i także nie płacą. To są, panie Rzecki, nadzwyczajni lokatorowie!… Oni jedni nigdy nie robią mi zawodu.
Mimo woli, i nie wiem nawet dlaczego, pokręciłem głową, choć przeczuwam, że gdybym był właścicielem podobnego domu, kręciłbym głową cały dzień.
– Więc tu nikt nie płaci, a przynajmniej nie płaci regularnie? – zapytałem eks-obywatela.
– I nie ma się czemu dziwić – odparł pan Wirski. – W domu, z którego od tylu lat komorne pobierają wierzyciele, najuczciwszy lokator musi się znarowić19. Pomimo to mamy kilku bardzo punktualnych, na przykład baronowa Krzeszowska…
– Co?!… – zawołałem. – Ach, prawda, że baronowa tu mieszka… Chciała nawet kupić ten dom…
– I kupi go – szepnął rządca – tylko, panowie, trzymajcie się ostro!… Kupi go, choćby miała oddać cały swój majątek… A niemały to majątek, choć pan baron mocno go nadszarpnął…
Wciąż stałem na połowie schodów, pod oknem z żółtymi, czerwonymi i niebieskimi szybami. Wciąż stałem zapatrzony we wspomnienie pani baronowej, którą widziałem zaledwie kilka razy w życiu i zawsze przedstawiała mi się jako osoba bardzo ekscentryczna. Umie być pobożną i zawziętą, pokorną i ordynaryjną…
– Cóż to za kobieta, panie Wirski? – spytałem. – To niezwykła kobieta, panie…
– Jak wszystkie histeryczki – mruknął eks-obywatel. – Straciła córeczkę, mąż ją porzucił… Same awantury!…
– Pójdziemy do niej, panie – rzekłem schodząc na drugie piętro. Czułem w sobie takie męstwo, że baronowa nie tylko nie trwożyła mnie, lecz prawie pociągała.
Ale kiedy stanęliśmy pode drzwiami i rządca zadzwonił, doznałem skurczu w łydkach. Nie mogłem ruszyć się z miejsca i tylko dlatego nie uciekłem. W jednej chwili opuściła mnie odwaga, przypomniałem sobie sceny z licytacji…
Obrócił się klucz w zamku, stuknęła zasuwka i w uchylonych drzwiach ukazała się twarz niestarej jeszcze dziewczyny, ubranej w biały czepeczek.
– A kto to? – spytała dziewczyna.
– Ja, rządca.
– Czego pan chce?
– Przychodzę z pełnomocnikiem właściciela.
– A ten pan czego chce?
– Ten pan właśnie jest pełnomocnikiem.
– Więc jak mam powiedzieć?…
– Powiedz pani – odparł już zirytowany rządca – że przychodzimy pogadać o lokalu…
– Aha!
Zamknęła drzwi i odeszła. Upłynęło ze dwie albo trzy minuty, zanim wróciła na powrót i po otworzeniu wielu zamków wprowadziła nas do pustego salonu.
Dziwny był widok tego salonu. Meble okryte ciemnopopielatymi pokrowcami, to samo fortepian, to samo pająk zawieszony u sufitu; nawet stojące w kątach kolumny z posążkami miały także popielate koszule. W ogóle robił on wrażenie pokoju, którego właściciel wyjechał zostawiwszy tylko służbę bardzo dbałą o porządek domu.
Za drzwiami było słychać rozmowę na głos kobiecy i męski. Kobiecy należał do baronowej; męski znałem dobrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czyj jest.
– Przysięgłabym – mówiła baronowa – że utrzymuje z nią stosunki. Onegdaj przysłał jej przez posłańca bukiet…
– Hum!… Hum!… – wtrącił głos męski.
– Bukiet, który ta obrzydliwa kokietka, dla oszukania mnie, kazała natychmiast wyrzucić za okno…
– Przecież baron na wsi… tak daleko od Warszawy… – odparł mężczyzna.
– Ale ma tu przyjaciół – zawołała baronowa. – I gdybym nie znała pana, przypuszczałabym, że pośredniczysz mu w tych bezeceństwach.
– Ależ, pani!… – zaprotestował głos męski. I w tej samej chwili rozległy się dwa pocałunki, sądzę, że w rękę.
– No, no, panie Maruszewicz, bez czułości!… Znam ja was. Obsypujecie pieszczotami kobietę, dopóki wam nie zaufa, a potem trwonicie jej majątek i żądacie rozwodu…
„Więc to Maruszewicz – pomyślałem. – Ładna para…”
– Ja jestem zupełnie inny – odparł ciszej męski głos za drzwiami i znowu rozległy się dwa pocałunki, z pewnością w rękę.
Spojrzałem na eks-obywatela. Podniósł oczy do sufitu, a ramiona prawie do wysokości uszu.
– Frant20!… – szepnął wskazując na drzwi.
– Znasz go pan?…
– Bah!…
– Więc – mówiła baronowa w drugim pokoju – niechże pan zaniesie do Św. Krzyża21 te dziewięć rubli na trzy wotywy22, na intencję, ażeby Bóg go upamiętał… Nie – dodała po chwili nieco zmienionym głosem. – Niech będzie jedna wotywa za niego, a dwie za duszę mojej nieszczęśliwej dzieweczki.
Przerwało jej ciche szlochanie.
– Niechże się pani uspokoi!… – łagodnie reflektował23 ją Maruszewicz.
– Idź pan już, idź… – odparła.
Nagle otworzyły się drzwi salonu i jak wryty stanął na progu Maruszewicz, za którym ujrzałem żółtawą twarz i zaczerwienione oczy pani baronowej. Rządca i ja podnieśliśmy się z krzeseł. Maruszewicz cofnął się w głąb drugiego pokoju i widocznie wyszedł innymi drzwiami, a pani baronowa zawołała gniewnie:
– Marysia!… Marysia!…
Wbiegła dziewczyna w białym, jak wyżej, czepeczku, w ciemnej sukni i białym fartuchu. W ubraniu tym wyglądałaby na dozorczynię chorych, gdyby jej oczy nie rzucały za wiele iskier.
– Jak mogłaś wprowadzić tu tych panów? – zapytała ją baronowa.
– Pani przecie kazała prosić…
– Głupia… precz!… – syknęła baronowa. Następnie zwróciła się do nas:
– Czego pan chce, panie Wirski?
– Pan Rzecki jest plenipotentem właściciela domu – odparł rządca.
– A, a!… To dobrze… – mówiła baronowa, powoli wchodząc do salonu i nie prosząc nas, żebyśmy usiedli. Rysopis tej damy: czarna suknia, żółtawa twarz, sinawe usta, zaczerwienione z płaczu oczy i włosy gładko uczesane. Skrzyżowała ręce na piersiach jak Napoleon I i patrząc na mnie rzekła:
– A, a, a!… To pan jest plenipotentem, zdaje mi się, że pana Wokulskiego… Czy tak?… Niechże mu pan powie, że albo ja wyprowadzę się z tego mieszkania, za które płacę mu siedemset rubli bardzo regularnie, wszak prawda, panie Wirski?…
Rządca ukłonił się.
– Albo – ciągnęła baronowa – pan Wokulski usunie ze swego domu te brudy i niemoralność…
– Niemoralność? – spytałem.
– Tak, panie – potwierdziła baronowa kiwając głową. – Te praczki,