– odezwałem się do rządcy – czy byłbyś łaskaw… przedstawić mnie niektórym lokatorom?… Stach… to jest pan Wokulski… prosił mnie o zajęcie się jego interesami, dopóki nie wróci z Paryża…
– Paryż!… – westchnął rządca. – Znam Paryż jeszcze z roku 1859. Pamiętam, jak przyjmowali cesarza7, kiedy wracał z kampanii włoskiej8…
– Pan – zawołałem – pan widziałeś triumfalny powrót Napoleona do Paryża?…
Wyciągnął do mnie rękę i odparł:
– Widziałem lepszą rzecz, panie… Podczas kampanii byłem we Włoszech i widziałem, jak Włosi przyjmowali Francuzów w wigilię bitwy pod Magentą9…
– Pod Magentą?… W roku 1859?… – spytałem.
– Pod Magentą, panie…
Popatrzyliśmy sobie w oczy z tym eks-obywatelem10, który nie mógł zdobyć się na wywabienie plam ze swego surduta. Popatrzyliśmy sobie – mówię – w oczy. Magenta… Rok 1859… Eh! Boże miłosierny…
– Powiedz pan – rzekłem – jak to was przyjmowali Włosi w wigilię bitwy pod Magentą?
Ubogi eks-obywatel siadł na wytartym fotelu i mówił:
– W roku 1859, panie Rzecki… Zdaje mi się, że mam honor…
– Tak, panie, jestem Rzecki, porucznik, panie, węgierskiej piechoty, panie…
Znowu popatrzyliśmy sobie w oczy. Eh! Boże miłosierny…
– Mów pan dalej, panie szlachcicu – rzekłem ściskając go za rękę.
– W roku 1859 – prawił eks-obywatel – byłem o dziewiętnaście lat młodszy niż dziś i miałem z dziesięć tysięcy rubli rocznie… Na owe czasy! panie Rzecki… Co prawda, brało się nie tylko procent, ale i coś z kapitału. Więc, jak przyszło uwłaszczenie11…
– No – rzekłem – chłopi są także ludźmi, panie…
– Wirski – wtrącił rządca.
– Panie Wirski – rzekłem – chłopi…
– Wszystko mi jedno – przerwał – czym są chłopi. Dość że w roku 1859 miałem z dziesięć tysięcy rubli dochodu (łącznie z pożyczkami) i byłem we Włoszech. Ciekawy byłem, jak wygląda kraj, z którego wypędzają Szwaba… A żem nie miał żony i dzieci, nie miałem dla kogo oszczędzać życia, więc przez amatorstwo jechałem z przednią strażą francuską… Szliśmy pod Magentę, panie Rzecki, choć nie wiedzieliśmy jeszcze, ani dokąd idziemy, ani kto z nas jutro zobaczy zachodzące słońce… Pan zna to uczucie, kiedy człowiek niepewny jutra znajdzie się w kompanii ludzi również niepewnych jutra?…
– Czy ja znam!… – Jedź pan dalej, panie Wirski…
– Niech mnie kaczki zdepczą – mówił ubogi eks-obywatel – że to są najpiękniejsze chwile w życiu. Jesteś młody, wesół, zdrów, nie masz na karku żony i dzieci, pijesz i śpiewasz, i co chwilę spoglądasz na jakąś ciemną ścianę, za którą ukrywa się nasze jutro… Hej! – wołasz – lejcie mi wina bo nie wiem, co jest za tą ciemną ścianą… Hej!… wina. Nawet pocałunków… panie Rzecki – szepnął nachylając się rządca.
– Więc tedy, jakeście szli z przednią strażą pod Magentę?… – przerwałem mu.
– Szliśmy z kirasjerami12 – mówił rządca. – Pan znasz kirasjerów, panie Rzecki?… Na niebie świeci jedno słońce, ale w szwadronie kirasjerów jest sto słońc…
– Ciężka to jazda – wtrąciłem. – Piechota gryzie ją jak stalowy dziadek orzechy…
– Zbliżamy się tedy, panie Rzecki, do jakiejś włoskiej mieściny, aż chłopi tamtejsi dają znać, że niedaleko stoi korpus austriacki. Szlemy13 ich tedy do miasteczka z rozkazem, a właściwie z prośbą, ażeby mieszkańcy, gdy nas zobaczą, nie wydawali żadnych okrzyków…
– Rozumie się – rzekłem. – Kiedy nieprzyjaciel w sąsiedztwie…
– W pół godziny – ciągnął rządca – jesteśmy w mieście. Ulica wąska, po obu stronach naród, ledwie można przejechać czwórkami, a w oknach i na balkonach kobiety… Jakie kobiety, panie Rzecki!… Każda ma w ręku bukiet z róż. Ci, którzy stoją na ulicy, ani pary z ust… bo Austriacy blisko… Ale tamte, co na balkonach, skubią, panie, swoje bukiety i spoconych, pyłem okrytych kirasjerów zasypują listkami z róż jak śniegiem… Ach, panie Rzecki, gdybyś widział ten śnieg: amarantowy, różowy, biały, i te ręce, i te Włoszki…
Pułkownik tylko dotykał ust i na prawo, i na lewo słał pocałunki. A tymczasem śnieg różanych listków zasypywał złote kirysy14, hełmy i parskające konie… Na domiar jakiś stary Włoch, z krzywym kijem i siwymi włosami do kołnierza, zastąpił drogę pułkownikowi. Schwycił za szyję jego konia, pocałował go i krzyknąwszy: Eviva Italia!15, padł trupem na miejscu… – Taka była nasza wigilia przed Magenta!
To mówił eks-obywatel, a z oczu spływały mu łzy na poplamiony surdut.
– Niech mnie diabli wezmą, panie Wirski! – zawołałem – jeżeli Stach nie odda panu darmo tego mieszkania.
– Sto osiemdziesiąt rubli dopłacam! – szlochał rządca.
Obtarliśmy oczy.
– Panie – mówię – Magenta Magentą, a interes interesem. Może przedstawisz mnie pan kilku lokatorom.
– Chodź pan – odpowiedział rządca zrywając się z obdartego fotelu. – Chodź pan, pokażę panu najosobliwszych…
Wybiegł z saloniku i wtykając głowę do drzwi, zdaje mi się do kuchennych zawołał:
– Maniu! ja wychodzę… A z tobą, Wicek, obrachujemy się wieczorem…
– Ja nie gospodarz, żeby się tatko ze mną rachował – odpowiedział mu dziecięcy głos.
– Daruj mu pan – szepnąłem do rządcy.
– Akurat!… – odparł. – Nie zasnąłby, gdyby nie dostał wałów. Dobry chłopak – mówił – sprytny chłopak, ale szelma!…
Wyszliśmy z mieszkania i zatrzymaliśmy się przede drzwiami obok schodów. Rządca ostrożnie zapukał, a mnie wszystka krew uciekła z głowy do serca, a z serca do nóg. Może nawet z nóg uciekłaby do butów i gdzieś het! po schodach aż do bramy, gdyby nie odpowiedziano z wnętrza:
– Proszę!…
Wchodzimy.
Trzy łóżka. Na jednym z książką w ręku i nogami opartymi o poręcz leży jakiś młody człowiek z czarnym zarostem i w studenckim mundurku; na dwu zaś innych łóżkach pościel wyglądała tak, jakby przez ten pokój przeleciał huragan i wszystko do góry nogami przewrócił. Widzę też kufer, pustą walizkę tudzież mnóstwo książek leżących na półkach, na kufrze i na podłodze. Jest nareszcie kilka krzeseł giętych i zwyczajnych i niepoliturowany stół, na którym przyjrzawszy się uważniej spostrzegłem wymalowaną szachownicę i poprzewracane szachy.
W tej chwili mdło mi się zrobiło; obok szachów bowiem spostrzegłem dwie trupie główki: w jednej był tytuń, a w drugiej… cukier!…
– Czego to? –