Болеслав Прус

Lalka, tom drugi


Скачать книгу

nad nimi, spojrzyj…

      Otworzył drzwi na lewo od sieni. Wokulski zobaczył rozległą, kwadratową salę, bardzo chłodną. Na środku jej stał ogromny cylinder, podobny do kadzi: stalowa ściana jej miała z łokieć grubości i była w czterech miejscach ściśnięta potężnymi obręczami. Do górnego dna były przytwierdzone jakieś aparaty: jeden podobny do klapy bezpieczeństwa, spod której od czasu do czasu wydobywał się obłoczek pary i szybko niknął w powietrzu, drugi przypominał manometr, którego skazówka jest w ruchu.

      – Kocioł parowy?… – spytał Wokulski. – Dlaczegóż takie grube ściany?

      – Dotknij go – rzekł Geist.

      Wokulski dotknął i syknął z bólu. Na palcach wyskoczyły mu pęcherze, lecz nie z gorąca, tylko z zimna… Kadź była straszliwie zimna, co zresztą czuło się w całej sali.

      – Sześćset atmosfer ciśnienia wewnętrznego – dodał Geist nie zważając na przygodę Wokulskiego, który aż wstrząsnął się usłyszawszy taką cyfrę.

      – Wulkan!… – szepnął.

      – Dlatego namawiałem cię, ażebyś u mnie pracował – odparł Geist. – Jak widzisz, łatwo tu o wypadek… Chodźmy na górę…

      – Kocioł zostawi pan bez dozoru? – spytał Wokulski.

      – O, przy tej robocie nie potrzeba niańki; wszystko robi się samo i nie może być niespodzianek.

      Wszedłszy na górę znaleźli się w dużym pokoju o czterech oknach. Głównym jego umeblowaniem były stoły, literalnie zarzucone retortami, miseczkami i rurkami ze szkła, porcelany, nawet z ołowiu i miedzi. Na podłodze pod stołami i w kątach leżało kilkanaście bomb artyleryjskich, między nimi kilka pękniętych. Pod oknami stały wanienki kamienne lub miedziane, napełnione kolorowymi płynami; wzdłuż jednej ze ścian ciągnęła się ława czy tapczan, a na niej ogromny stos elektryczny.

      Dopiero odwróciwszy się Wokulski spostrzegł przy samych drzwiach żelazną szafę wmurowaną w ścianę, łóżko okryte podartą kołdrą, z której wyłaziła brudna wata, pod oknem stolik z papierami, a przed nim fotel obity skórą, popękaną i wytartą.

      Wokulski spojrzał na starca obutego w drewniane sandały jak najuboższy wyrobnik, potem na jego sprzęty, z których wyzierała nędza, i pomyślał, że przecie ten człowiek za swoje wynalazki mógłby mieć miliony. Wyrzekł się ich jednak dla dobra jakiejś przyszłej, doskonalszej ludzkości… Geist wydał mu się w tej chwili jak Mojżesz, który do obiecanej ziemi prowadzi jeszcze nie urodzone pokolenia.

      Ale stary chemik tym razem nie odgadł myśli Wokulskiego; przypatrzył mu się pochmurnie i rzekł:

      – Cóż, panie Siuzę, niewesołe miejsce, niewesoła robota?… Od czterdziestu lat żyję w ten sposób. W tych aparatach uwięzło już kilka milionów i może dlatego ich posiadacz nie bawi się, nie ma służby, a czasami nawet nie ma co jeść… To nie dla pana zajęcie – dodał machnąwszy ręką.

      – Mylisz się, profesorze – odparł Wokulski. – Zresztą w grobie nie jest chyba weselej…

      – Co tam grób… głupstwo… sentymentalizm!… – mruknął Geist. – W naturze nie ma grobów ani śmierci; są różne formy bytu, z których jedne pozwalają nam być chemikami, inne tylko preparatami chemicznymi. Cała zaś mądrość polega na tym, ażeby korzystać z nadarzającej się okazji, nie tracić czasu na błazeństwa, lecz coś zrobić.

      – Rozumiem to – odparł Wokulski – ale… Wybacz pan, pańskie odkrycia są tak nowe…

      – I ja rozumiem – przerwał Geist. – Moje odkrycia są tak nowe, że… uważasz je pan za oszustwo!… Pod tym względem nie są mędrszymi od ciebie członkowie Akademii, masz więc dobre towarzystwo… Aha!… chciałbyś jeszcze raz zobaczyć moje metale, wypróbować je?… Dobrze, bardzo dobrze…

      Pobiegł do żelaznej szafy, otworzył ją w sposób bardzo skomplikowany i po kolei począł wydobywać sztabki metalu cięższego od platyny, lżejszego od wody, to znowu przezroczystego… Wokulski oglądał je, ważył, ogrzewał, kuł, przepuszczał przez nie prąd elektryczny, ciął nożycami. Na próbach tych zeszło mu parę godzin; w rezultacie jednak przekonał się, że przynajmniej pod względem fizycznym ma do czynienia z autentycznymi metalami.

      Skończywszy próby Wokulski wyczerpany upadł na fotel; Geist pochował swoje okazy, zamknął szafę i śmiejąc się zapytał:

      – No i cóż: fakt czy złudzenie?

      – Nic nie rozumiem – szepnął Wokulski ściskając rękoma skronie – głowa mi pęka!… Metal trzy razy lżejszy od wody… niepojęta rzecz!…

      – Albo metal o jakie dziesięć procent lżejszy od powietrza, co?… – śmiał się Geist. Ciężar gatunkowy obalony… prawa natury podkopane, co?… Cha! cha!… Nic z tego wszystkiego. Prawa natury, o ile je znamy, nawet przy moich metalach pozostaną nietknięte. Rozszerzą się tylko nasze pojęcia o własnościach ciał i ich budowie wewnętrznej, no i rozszerzą się granice ludzkiej techniki.

      – A ciężar gatunkowy? – spytał Wokulski.

      – Posłuchaj mnie – przerwał mu Geist – a wnet zrozumiesz, na czym polega istota moich odkryć, chociaż, pośpieszam dodać, naśladować ich nie potrafisz. Tu nie ma ani cudów, ani oszustwa; tu są rzeczy tak proste, że pojąć je mógłby uczeń szkoły elementarnej.

      Wziął ze stołu stalowy sześcian i podawszy go Wokulskiemu mówił:

      – Oto jest decymetr sześcienny, pełny, odlany ze stali; weź go w rękę, ile waży?

      – Z osiem kilogramów…

      Podał mu drugi sześcian tej samej wielkości, również stalowy, pytając:

      – A ten ile waży?

      – No, ten waży z pół kilograma… Ale on jest pusty… – odparł Wokulski.

      – Doskonale! A ta sześcienna klatka ze stalowego drutu ile waży? – spytał Geist podając ją Wokulskiemu.

      – Ta waży kilkanaście gramów…

      – Otóż widzisz – przerwał Geist. – Mamy trzy sześciany tej samej wielkości i z tego samego materiału, które jednak są nierównej wagi. A dlaczego? Gdyż w pełnym sześcianie jest najwięcej cząstek stali, w pustym mniej, a w drucianym najmniej. Wyobraź więc sobie, że udało mi się zamiast pełnych cząstek budować klatkowate cząstki ciał178, a zrozumiesz tajemnicę wynalazku. Polega on na zmianie budowy wewnętrznej materiałów, co nawet dla dzisiejszej chemii nie jest żadną nowością. Cóż, jakże tam?…

      – Kiedy widzę okazy, wierzę – odparł Wokulski – kiedy pana słucham, rozumiem. Ale gdy wyjdę stąd… Rozłożył ręce w sposób desperacki.

      Geist znowu otworzył szafę, poszukał, i wydobywszy mały skrawek metalu, barwą przypominającego mosiądz, podał Wokulskiemu mówiąc:

      – Weź sobie to jako amulet przeciw powątpiewaniu o moim rozumie czy prawdomówności. Ten metal jest około pięciu razy lżejszy od wody, dobrze więc będzie ci przypominał naszą znajomość. Przy tym – dodał śmiejąc się – ma on wielką zaletę: nie obawia się żadnych odczynników chemicznych… Prędzej zniknie, aniżeli zdradzi mój sekret… A teraz idź już, panie Siuzę, odpocznij i namyśl się: co masz zrobić ze sobą?

      – Przyjdę tu – szepnął Wokulski.

      – O nie! nie zaraz!… – odparł Geist. – Jeszcze nie ukończyłeś swoich rachunków ze światem; a że i ja mam na parę lat pieniądze, więc nie nalegam. Przyjdziesz tu, kiedy ci już nic nie zostanie z dawnych złudzeń…

      Niecierpliwie