w jakim celu tak znacząco zaprasza mnie prezesowa? A może to panna Izabela?…”
Zrobiło mu się gorąco i z wolna uczuł jakąś przemianę w duszy. Przypomniał sobie swego ojca i stryja, Kasię Hopfer, która tak go kochała, Rzeckiego, Leona, Szumana, księcia i tylu, tylu innych ludzi, którzy złożyli mu dowody niewątpliwej życzliwości. Co warta cała jego nauka i majątek, gdyby dokoła siebie nie miał serc przyjaznych; na co zdałby się największy wynalazek Geista, gdyby nie miał być orężem, który zapewni ostateczne zwycięstwo rasie ludzi szlachetniejszych i lepszych?…
„Jest i u nas niemało do zrobienia – szepnął. – Są i u nas ludzie, których warto wydźwignąć albo wzmocnić… Za stary jestem na robienie epokowych wynalazków, niech się tym zajmują Ochoccy… Ja wolę innym przysporzyć szczęścia i sam być szczęśliwym…”
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi pannę Izabelę, która patrzy na niego w dziwny, jej tylko właściwy sposób i łagodnym uśmiechem przytakuje jego zamiarom.
Zapukano do drzwi przedziału i po chwili ukazał się nadkonduktor mówiąc:
– Pan baron Dalski pyta się, czy może tu przyjść. Jedzie tym samym wagonem.
– Pan baron?… – powtórzył zdziwiony Wokulski. – Owszem, niech będzie łaskaw…
Nadkonduktor cofnął się i przymknął drzwi, a Wokulski przypomniał sobie, że baron jest członkiem spółki do handlu ze Wschodem i jednym z niewielu już konkurentów panny Izabeli.
„Czego on chce ode mnie? – myślał Wokulski. – Może i on jedzie do prezesowej, ażeby na świeżym powietrzu złożyć pannie Izabeli stanowczą deklarację?… Jeżeli go nie uprzedził ten Starski…”
W korytarzu wagonowym słychać było kroki i rozmowę; drzwi przedziału znowu usunęły się i ukazał się nadkonduktor, a obok niego bardzo szczupły pan, z malutkimi wąsikami szpakowatymi, jeszcze mniejszą bródką prawie siwą i dobrze siwiejącą głową.
„Chyba nie on?… – myślał Wokulski. – Tamten był zupełnie czarny…”
– Najmocniej przepraszam, że niepokoję pana! – rzekł baron chwiejąc się z powodu ruchu pociągu. – Najmocniej… Nie ośmieliłbym się przerywać samotności, gdyby nie to, że chcę zapytać: czy pan nie jedzie do naszej czcigodnej prezesowej, która pana już od tygodnia oczekuje?
– Właśnie do niej jadę. Witam pana barona. Niechże pan siądzie.
– A to doskonale! – zawołał baron – bo i ja tam jadę. Prawie od dwu miesięcy mieszkam tam. To jest… panie… nie tyle mieszkam, ile ciągle dojeżdżam. To od siebie, gdzie mi dom odnawiają, to z Warszawy… Teraz wracam z Wiednia, gdzie kupowałem meble, ale zabawię u prezesowej tylko parę dni, bo, panie, muszę zmienić wszystkie obicia w pałacu, założone nie dawniej jak dwa tygodnie temu. Ale cóż robić… nie podobały się, więc obedrzemy, nie ma rady!…
Śmiał się i mrugał oczyma, a Wokulskiego zimno przeszło.
„Dla kogo te meble?… Komu nie podobały się obicia?…” – pytał sam siebie z trwogą.
– Szanowny pan – ciągnął baron – już skończył swoją misję. Winszuję!… – dodał ściskając go za rękę. – Od pierwszego, panie, rzutu oka uczułem dla pana szacunek i sympatię, która teraz zamienia się w prawdziwą cześć… Tak, panie. Nasze usuwanie się od politycznego życia zrobiło nam wiele szkody. Pan pierwszy złamałeś nierozsądną zasadę abstynencji i za to, panie, cześć… Musimy się przecie interesować sprawami państwa, w którym znajdują się nasze majątki, gdzie leży nasza przyszłość…
– Nie rozumiem pana, panie baronie – przerwał mu nagle Wokulski.
Baron tak zmieszał się, że przez chwilę siedział bez ruchu i głosu. Nareszcie wybąkał:
– Przepraszam!… Doprawdy nie miałem zamiaru… Ale sądzę, że moja przyjaźń dla czcigodnej prezesowej, która, panie, tak…
– Skończmy, panie, z wyjaśnieniami – rzekł ze śmiechem Wokulski ściskając go za rękę. – Kontent pan z wiedeńskich sprawunków?
– Bardzo… panie… bardzo… Chociaż, czy pan uwierzy, była chwila, że za radą szanownej prezesowej miałem zamiar fatygować pana w Paryżu…
– Chętnie służyłbym. O cóż to chodziło?
– Chciałem mieć stamtąd garnitur brylantowy – mówił baron. – Ale że w Wiedniu trafiły mi się pyszne szafiry… Właśnie mam je przy sobie i jeżeli pan pozwoli… Pan jest znawcą klejnotów?…
„Dla kogo te szafiry?” – myślał Wokulski. Chciał poprawić się na siedzeniu, ale poczuł, że nie może podnieść ręki ani wyprostować nóg.
Baron tymczasem wyjął z rozmaitych kieszeni cztery safianowe pudełka, ustawił je na ławce i po kolei zaczął otwierać.
– Oto bransoleta – mówił – prawda, jaka skromna, jeden kamień… Brosza i kolczyki już są ozdobniejsze; kazałem nawet zmienić oprawę… A to naszyjnik… Proste to, ale smaczne i może dlatego ładne… Ale ogień jest, prawda, panie?
Mówiąc tak, przesuwał szafiry przed oczyma Wokulskiego, przy migotliwym blasku świecy.
– Nie podobają się panu? – spytał nagle baron spostrzegłszy, że jego towarzysz nie odpowiada.
– Owszem, bardzo piękne. Komuż to baron wiezie taki prezent?
– Mojej narzeczonej – odparł baron tonem zdziwienia. – Sądziłem, że prezesowa wspomniała panu o naszym szczęściu rodzinnym…
– Nic.
– A właśnie dziś jest pięć tygodni, jak oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
– Komu się pan oświadczył?… Prezesowej?… – rzekł innym już głosem Wokulski.
– Ależ nie!… – zawołał baron cofając się. – Oświadczyłem się pannie Ewelinie Janockiej, wnuczce prezesowej… Nie pamięta jej pan? Była u hrabiny w tym roku na święconem, nie zauważył jej pan?…
Długa chwila upłynęła, zanim Wokulski skombinował, że panna Ewelina Janocka nie jest panną Izabelą Łęcką, że baron nie oświadczył się pannie Izabeli i że nie dla niej wiezie szafiry.
– Przepraszam pana – odezwał się do zaniepokojonego barona – ale jestem tak rozstrojony, że po prostu nie wiedziałem, co mówię…
Baron zerwał się z siedzenia i prędko zaczął chować pudełka.
– Co za nieuwaga z mojej strony! – zawołał. – Właśnie dostrzegłem w oczach pańskich znużenie i mimo to ośmieliłem się spłoszyć panu sen…
– Nie, panie, spać nie mam zamiaru i miło mi będzie odbyć resztę drogi w pańskim towarzystwie. To chwilowe osłabienie, które już przeszło.
Baron z początku robił ceremonie i chciał wychodzić, ale widząc, że Wokulski istotnie orzeźwił się, usiadł zapewniając, że tylko na parę minut. Czuł potrzebę wygadania się przed kimś ze swoim szczęściem.
– Bo co to za kobieta! – mówił baron z coraz żywszą gestykulacją. – Kiedym ją, panie, poznał, wydała mi się zimna jak posąg i tylko zajęta strojami. Dopiero dziś widzę, jakie tam skarby uczuć… Stroić się lubi jak każda kobieta, ale cóż to za rozum!… Nikomu bym tego nie powiedział, co teraz powiem panu, panie Wokulski. Ja bardzo młodo zacząłem siwieć i nie bez tego, ażebym od czasu do czasu nie dotknął wąsów fiksatuarem189. No i kto by, panie, pomyślał: ledwie spostrzegła to, raz na zawsze zabroniła mi fiksatuarować się; powiedziała, że ona ma szczególne upodobanie do siwych