dał nowe! – szepnął do siebie, przyglądając się jakiejś chałupie.
– Wawrzon się spalił! – Przystawał chwilę i ze współczuciem patrzył na czarny komin, sterczący wśród spalonego sadu.
– Cie! nową chałupę sołtys se postawił. Z cudzej krzywdy! – dodał po chwili, idąc dalej.
Im był bliżej domu, tym wolniej szedł i ciężej, bo i bok zaczął go boleć, i ten gwar wsi go rozdrażniał, i radość go tak przejmowała, że każda kosteczka trzęsła mu się nerwowo. Byłby się rzucił na ziemię i całował ją z uniesieniem, byłby klękał przed każdą chałupą, przed każdym sadem, przed każdą stodołą i byłby się modlił do każdego kamienia, do tych topól, co stały nad domami, do tych świateł w oknach, do gwarów, do tej wsi całej, drogiej… kochanej… rodzonej… Ale już nie miał sił, to szczęście go wyczerpało do cna, wlókł się jak umierający, nieprzytomny, a tylko resztkami życia, resztkami sił, aby się ino dowlec do chaty… aby się ino dowlec do progu i choćby tam zaraz zamrzeć.
– O Jezus! O Maria! – szeptał i już nie wiedział, jak, nie wiedział, kiedy, dowlókł się pod chałupę matki, nie mógł już drzwi otworzyć, tylko upadł przed progiem i wybuchnął strasznym płaczem…
III
Kiedy ranne wstają zorze —
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże Wielki!83
Jasiek uniósł głowę na pościeli i słuchał uważnie, głos szedł z niedaleka, jakby zza drzwi. Obejrzał się, ale nic nie dojrzał, tylko przez szybkę maleńką, wsadzoną w ścianę, przeciskał się świt i rozkrążał słaby brzask. Opadł na łóżko; nie wiedział, gdzie jest, nic nie pamiętał.
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże Wielki!
– Matulu! – szepnął, słuchając tego powtarzania, i leżał tak cicho bez oddechu, z oczami wlepionymi w ciemność, zasłuchany, powtarzał nie głosem, lecz ruchem warg ten śpiew i łzy wolno spływały mu po twarzy, łzy dziwnej błogości… Nie słyszał nawet, kiedy śpiew się skończył ani że drzwi skrzypnęły.
– Lepiej ci, synu, co? – zaszemrał jakiś głos nad nim.
– Matulu! Matulu! – wyszeptał, chwycił rękę głaszczącą go po twarzy i trwał tak w tej niemocy, pełnej łez szczęścia.
Stara gładziła tylko z wielką miłością jego włosy spocone i twarz:
– Cichoj, synu… cichoj, robaku84… cichoj…
Nie mogła mówić więcej ze wzruszenia i skoro tylko Jasiek zasnął, okryła go troskliwie i powróciła do izby. Wyjrzała przez okno, wyszła przed dom popatrzeć na ciemną jeszcze drogę i powróciła, siadła na stołeczku przed ogniem i raz w raz85 dorzucała na komin suchego chrustu. Na trzonie86 obstawionym garnkami buzował się wielki ogień i rzucał złocisty blask na całą izbę, na wybielone czysto ściany, na których czerniały rzędy obrazów świętych, i na suchy, czarny szkielet warsztatu tkackiego, stojącego pod oknem od wschodu i obmotanego nićmi niby pajęczyną.
Tekla, komornica87 Winciorkowej, siedziała na ziemi przed kominem i skrobała kartofle, mrucząc półgłosem pacierz, a łaciaty, duży pies leżał na środku izby i przez sen warczał na tłustego prosiaka, który łaził po wszystkich kątach i co chwila wsadzał krótki ryj to w garnki stojące na ziemi pod piecem, to porywał Tekli kartofle z koszyka, to pokwikiwał i drażnił się z psem.
– Cicho gadziny, o! – wykrzykiwała raz w raz Tekla. A poza tym cicho było zupełnie w całej chałupie. Ogień trzaskał wesoło i głośno perkotała gotująca się w garnku woda.
– Kury88 pieją, niechybnie będzie odmiana! – mruknęła Tekla.
Jakoż istotnie koguty piały jeden po drugim na całej wsi.
Winciorkowa nie odezwała się, bo szła zajrzeć do alkierza, ale że jakieś trepy89 zadudniały90 na stwardniałym błocie przed chałupą, usiadła z powrotem. Z trzaskiem, w obłokach pary, wbiegła smagła, młoda dziewczyna, okryta na głowę91 w zapaskę92; pochwaliła Boga i przygrzewała ręce przy ogniu.
– Winciorkowo, a to pożyczcie namo93 bochenek chleba. Jutro pieczemy, to wam odniesę. Chłopaki jadą z drzewem do tartaku, a tu już ani skibki94 nie ma – gadała prędko.
– Które chłopaki jadą? – zapytała Tekla.
– A kto by! Walek i Michał!
– Ociec ostają?
– A juści, chciałoby mu się!… Pedają, co muszą iść do kancelarii… ale ino tak cyganią, bo im się chce pod pierzyną wylegiwać…
Przysiadła na trzonie komina, opuściła zapaskę na plecy i pytlowała95:
– Wiecie?…
– Niby?…
– Martyna pobiła się z Grzelową…
– Jezus mój kochany! Pobiły się! Martyna z Grzelową! – wykrzykiwała Tekla.
– A juści, zaraz na odwieczerzu96. Martyna pedziała97, co Grzelowa oddajała jej krowy. A Grzelowa pedziała: „Samaś złodziej i śwynia”. A Martyna ją trzasła przęślicą98 bez łeb, a Grzelowa chyciła za kijankę99, a Martyna ją za kudły!… Zbiły się jak nieboskie stworzenia, jaże je chłopy musiały rozdzierać100… Pójdą do sądu i pedziały, co mnie stawią na świadka.
– Trza101 ci sprawiedliwie świadczyć przed sądem – odezwała się Winciorkowa.
– Przecie, co krzywda, to krzywda. Ano Martyna ma na łbie guz kiej bułka, a Grzelowa ma pysk rozcięty i ślipie podbite. Sprawiedliwie będę świadkowała.
– …Przęślicą, a Grzelowa ją kijanką! Jezus mój słodki! Pedaj, dzieucho, jak to było?…
– Dzieciak wam ano102 krzyczy! – zwróciła Tekli uwagę dziewczyna.
– Będzie mu na zdrowie, niech se ta popiuka!…
Przyciszyło się po wyjściu dziewczyny i płacz dziecka rozległ się wyraźniej, płynął on z drugiej strony chałupy, ale Tekla nie zwracała na to uwagi, płukała kartofle energicznie i namiętnie wykrzykiwała, prostując co chwila długą, chudą postać:
– Chleba im zapowietrzonym potrzeba! Bidaki! aże pożyczają!… Gospodarze parszywe, ścierwy… A jakby biednemu było potrza, to może zdychać pode płotem – nikt mu kapki wody nie poda! Żebyśta skapiały103 wszystkie jak te psy… Chleb ich rozsadza, to się tłuką