będzie miał mu kto sprzątać.
Próbowałem wytłumaczyć, że za te pieniądze, które dostawali moi dyrektorzy, będzie mógł wynająć sobie cały pluton sprzątaczek, ale on uparcie trwał przy swoim: nie, bo nie.
– Co masz na tego Akułowa? – zmieniłem temat.
– Akułow... tak, ten typ jest ciekawy. Popatrz sam, Chudy. Masz czas? Bo tego jest dużo.
– Dawaj.
Holoekrany rozbłysły wykresami, zestawieniami i wypisami z wszelakich rejestrów. Zdjęcia, fragmenty nagrań, zrzuty ekranu ze stron w Strumieniu, wpisy na forach. Pokręciłem głową z uznaniem: Kulas naprawdę odrobił pracę domową.
Chciałem wstać, ale gospodarz tylko zrobił gest ręką, jeden z monitorów podjechał do mnie; Szeloba poruszyła się w swoim gnieździe pod sufitem, wzięła ze stolika i podała mi oklejoną czujnikami rękawicę sterownika.
– Pokazujesz na wybrany ekran, przeciągasz na swój masterscreen. Dwoma palcami powiększasz i pomniejszasz, przewijasz normalnie... Zresztą to intuicyjne jest, szybko złapiesz.
– Intuicyjne to jest dłubanie w nosie – warknąłem.
W pierwszej chwili ekrany latały bez sensu, uciekały mi gdzieś, chowały się jeden za drugi... Potem udało mi się wszystko zamknąć, więc Kulas ściągnął słuchawki i przyszedł mi na pomoc.
Wreszcie jako tako opanowałem system, a Kulas znów założył swoje gogle do wirtuala i włączył gierkę. Przez chwilę patrzyłem, jak jedzie monstrualnym czołgiem przez ruiny płonącego Czelabińska, strzelając do podobnych maszyn, potem zagłębiłem się w świat przygotowań do własnej wojny.
Abram Akułow, tak się nazywał nasz delikwent. Kawał przystojnego sukinsyna w nowoczesnym, modnego kroju garniturze z syntowłókna o grubym splocie. Właściciel szeregu firm, biznesmen, przedsiębiorca... O proszę: filantrop, miał nawet jakąś swoją fundację, zajmującą się pomocą weteranom operacji zbrojnych poza granicami kraju.
To w dużej mierze tłumaczyło jego powiązanie z Zarnickim oraz stopień nasycenia sił tamtego specjalistami od zabijania.
Nie byłem pewien jeszcze tylko, jak konkretnie jeden był od drugiego zależny, ale przyjąłem jako roboczą hipotezę, że na pewno tak właśnie się rzeczy miały. Zarnicki jako swoiste zbrojne ramię, tamten jako oficjalny parasol...
– Łoł... – sapnąłem, cofnąłem o jeden slajd.
Zdjęcie Akułowa w otoczeniu uśmiechniętych, zadowolonych ludzi cokolwiek kaukaskiej proweniencji. To jest „kaukaskiej” w naszym rozumieniu, czyli czarniawych takich, brodatych. W tle rozmazana ściana z wielokątnych płytek, na niej kawałek monitora i logo firmy.
Firmy, której nazwę już gdzieś widziałem.
– Kulas. – Potrząsnąłem za ramię siedzącego obok towarzysza.
Bez reszty pogrążony w świecie wirtualnych bitew pancernych informatyk szarpnął się, jego czołg wykonał dziwaczną ewolucję, wjechał prosto w ścianę i eksplodował, trafiony przez jadącego z boku przeciwnika. Kulas zaklął, ściągnął z głowy gogle, odpiął słuchawki.
– Kurwa mać, Chudy! Już tak blisko było... Czego?
– Kulas, ta firma, widzisz? Gdzie ona się mogła pojawić?
Popatrzył na mój ekran, wzruszył ramionami.
– Sprawdź se. Co ty, wyszukiwarki nie masz? Czekaj, lymygytyfy...
– Co?
– Pozwól, że znajdę tę ogólnodostępną informację dla ciebie. O, już, służę uprzejmie.
Wywołał na współdzielony monitor wypis z danych centralnego rejestru, a sam odpauzował gierkę i zaczął półgłosem tłumaczyć komuś w drugim końcu Federacji, dlaczego dał się tak głupio zabić. Ja wpatrzyłem się w widoczne dane, przeklikałem parę pozycji, wróciłem, poszedłem inną ścieżką.
I aż sapnąłem z wrażenia.
Jedna ze spółek córek firmy była do niedawna własnością pół na pół, równo po pięćdziesiąt procent, innego podmiotu prawnego z NeoSybirska. Do niedawna, bo teraz widniał tam wpis, że w związku ze śmiercią jedynego właściciela tego ostatniego, jego połowa będzie sądowo przedstawiona do pierwokupu dla tego drugiego, bla, bla, bla.
W zasadzie wiedząc już, co znajdę dalej, wywołałem okienko z danymi właściciela tej drugiej połowy.
Paweł Sobkow.
Przyznam, że aż mi się trochę zakręciło w głowie. Oczywiście, że mógł to być przypadek, pewnie. Zapewne wręcz BYŁ to przypadek. Natomiast z takich właśnie zbiegów okoliczności składało się życie, bo takim samym zbiegiem okoliczności było, kiedy człowiek wpadał pod ciężarówkę.
Przez ostatni miesiąc wiele razy wracałem myślami do tamtej sprawy. TAMTEJ. Do długu Valenty, do jego karuzeli firm i założonych poprzedniemu gubernatorowi podsłuchów.
Z jednej strony cieszyłem się, że udało mi się coś tak dużego ogarnąć, dopaść pasożyta i wyrwać mu z gardła dług. Z drugiej jednak czułem: prześliznąłem się po skraju czegoś naprawdę dużego. Bo był przecież ktoś, kto stuknął Sobkowa na lotnisku, Piliarskiego w jego apartamencie i wreszcie samego Valentę i jego dupę w Emiratach. Wszystko to wyglądało na zaledwie wycinek jakiejś o wiele większej sprawy.
I teraz nagle, siedząc w zasyfionym mieszkaniu niepamiętającego o bożym świecie Kulasa, zrozumiałem: całkiem niewykluczone, że TAMTA sprawa jeszcze się wcale nie skończyła.
W pierwszym odruchu chciałem potrząsnąć siedzącym obok, wyrwać ze stuporu i podzielić się wiadomością. Pomyślałem jednak, że jeśli przeszkodzę mu drugi raz, to ani chybi wywali mnie na zbity ryj i więcej do siebie nie wpuści.
Zacząłem więc kawałek po kawałku, mozolnie przeglądać wszystkie widoczne aktywa Akułowa, od razu próbując zestawiać je z już znaną konstelacją.
Tak.
Tak, tak, tak!
O, jak mi tego brakowało! Od miesiąca nosiłem białe koszule i krawaty, grzęzłem w tych cholernych raportach i ogólnie próbowałem udawać, że znam się na czymś, o czym nie miałem pojęcia. Owszem, robota dla Daniłowa była fajna, nowa i nobilitująca, ale...
No właśnie, ale. Brakowało mi tego syntadrenalinowego dreszczyku emocji, spotkań w ciemnych zaułkach i półsłówek wymienianych z mocno szemranym elementem.
Brakowało mi po prostu bycia sobą.
Nie to, żeby bycie mną zakładało padanie ofiarą zamachów pod własnymi drzwiami albo szereg innych rzeczy. Na przykład wyrzucanie ludzi z pracy za coś, co sam uznawałem za nie do końca naganne. Miałem jednak wrażenie, że życie zrobiło się zbyt... uporządkowane.
No jak inaczej nazwać to, że jeździłem nie tylko umytym, ale też wyklepanym samochodem z załatanymi przestrzelinami?
Nawet nie pytając Kulasa, zacząłem zgrywać sobie dane na nośnik. Kawałek po kawałku, strona po stronie, jeden po drugim. Nareszcie coś, co...
Ekran zamigotał i zamarł. Puknąłem go palcem, przesunąłem: nic. Spróbowałem odświeżyć, ale wyświetlacz jakby ktoś zamroził. Przełączyłem na inny – to samo. Widziałem to, ale nie mogłem nic zrobić.
Kurde, zepsułem Kulasowi komputer.
– Ej, Kulas... – Tym razem puknąłem go delikatniej.
– Zaraz! – warknął półgębkiem. – Widzisz, że muszę dojechać tego skurwiela, bo... Czekaj... O tak, dziecino, dobrze, tak rób... Tak...! Tak, tak, tak! Zdychaj,