zwolnił, a potem zatrzymał się na stacji, zrozumiałem, że niespodzianki dopiero się zaczynają.
Stare, wręcz zabytkowe wnętrze terminala kolejowego było perfekcyjnie harmonijnym połączeniem architektury zamierzchłej przeszłości i awangardowej nowoczesności. Ceglane ściany płynnie łączyły się ze stalą, aluminium i plastikowym kompozytem dobudówek; ogromne, połaciowe okna wpuszczały światło słońca tak jasne i rażące, że aż wyciągnąłem z kieszeni ciemne okulary.
Zatrzymałem się na chwilę, kontemplując wiszącą pośrodku hali szklaną platformę z kawiarnią, stolikami i miękkimi kanapami. Tak, prowadziły na nią cztery rzędy półkoliście zawiniętych schodów, które zupełnie przypadkiem i na pewno wbrew intencjom architekta układały się w swastykę – ale na czym trzymała się całość?
Widziałem chodzących po szkle ludzi, buty stukały o przezroczystą posadzkę. Jakaś kobieta na wysokich obcasach i w króciutkiej, rozkloszowanej spódniczce zauważyła chyba, że bezczelnie się na nią gapię od dołu. Powiedziała coś do stojącego obok byczka w jaskrawopomarańczowej kurtce bez pleców, więc ja czym prędzej zacząłem udawać, że kontempluję sklepienie.
To ani nie wspierało się na niczym, ani nie było podwieszone do sufitu. Natomiast po obwodzie platformy biegły rządkiem sferyczne, jarzące się błękitem podłużnych otworów metalowe kule.
Nie no, niemożliwe. Bez przesady. Ja wiem, że Zachód ma nasrane we łbie z dobrobytu, ale...
Aż sapnąłem i cofnąłem się o krok, kiedy kawiarnia powoli, majestatycznie uniosła się nieco wyżej i oddryfowała na bok, w kierunku ściany z okienkami kas. Dodatkowe stopnie wysunęły się z zasobników, schody płynnie zawinęły się bardziej i zmieniły geometrię, aby dopasować do nowego położenia.
Mieli tutaj latającą knajpę, uświadomiłem sobie. My udawaliśmy, że mamy rządowe limuzyny na silnikach antygrawitacyjnych, a oni stosowali naszą ultratajną, ultradrogą technologię jako atrakcję dla klientów.
Wnosząc po tym, jak reagowali – nie reagowali! – na to wszyscy poza mną, tutaj nikogo już to szczególnie nie ruszało.
Kręcąc głową, wyszedłem na ulicę. Tak, tutaj było zdecydowanie jaśniej, bo wszechobecny smog nie zasłaniał błękitnego nieba, światło odbijało się od czystych, jakby dopiero co umytych powierzchni.
Nadal pozostawało mi od groma i ciut-ciut czasu, żeby dostać się pod podany adres, więc ruszyłem piechotą.
Wszystko było inne, zupełnie inne. Niskie, kilkupiętrowe kamienice ze spadzistymi dachami stały rzędami przy każdej ulicy. Na otulających stare fasady połaciach interaktywnego szkła płynęły delikatne, ledwie widoczne reklamy, zdające się leciutko drgać i wibrować tak, że zostawały powidokiem przed oczami jeszcze parę minut po tym, jak odwróciłem wzrok.
Ludzie też byli inni. Poprawka: to ja byłem inny. Tutejsi wszyscy wyglądali czysto, porządnie, jakby przed chwilą wyszli od fryzjera i kosmetyczki. Doskonale dopasowane spodnie, lekkie kurtki, niskie buty.
Odzież jako sposób wyrażenia elegancji, a nie umiejętności radzenia sobie z warunkami klimatycznymi.
Był ranek, wszyscy dopiero szli do pracy. Piechotą szli, bez kitu! A jak nie szli, to siedzieli w knajpkach, przeglądali najnowsze wiadomości. Pili poranną kawkę z maślanym rogalikiem i dżemem, podczas gdy mnie nie byłoby stać nawet na pusty talerzyk.
Patrzyli na mnie, czułem to.
Komentowali, gdy ich mijałem – szary, wyświechtany i wypłowiały. Lekko zgarbiony, z głową odruchowo wciągniętą między ramiona. Rozglądający się, jak przywieziony do wielkiego miasta dzikus.
Zresztą brnąłem przez Zurych jak jakieś chodzące nieszczęście, bo dekodery reklam głupiały, próbując odczytać dane z mojego czipa. Kilka hologramów wyszło mi na spotkanie i zawiesiło się, na jednym plakacie pojawiły się zamiast liter bezsensowne znaczki.
Z początku bawiło mnie to, potem zaczęło irytować, w końcu zrobiło mi się głupio i skręciłem w boczne uliczki.
Tutaj nagle zrobiło się zupełnie inaczej.
Zamiast wystrojonych fircyków i wymuskanych dam pojawiły się śniade twarze ponurych brodaczy w długich dżalabijach i ciemne, amorficzne sylwetki ich kobiet, sunących o krok za mężem w wielowarstwowych hidżabach. Na witrynach sklepów jarzyły się robaczki neonów, w bramach i podwórkach kłębiły się całe stada młodszych i starszych dzieci, czasami wybiegających w ślad za mną i natarczywie domagających się, aby dać im cokolwiek.
Tak, tutaj było zdecydowanie bardziej swojsko – o ile poczucie zagrożenia mogło być uznane za część domowej atmosfery. Natomiast przynajmniej wiedziałem, o co chodzi: przechodziłem na drugą stronę ulicy, kiedy pod domami stali młodzi, i szedłem twardo swoim kursem, mijając starszych. Wiedziałem, komu patrzeć w oczy, a z kim nie krzyżować spojrzeń.
Wcześniej nie zauważyłem u nikogo ani jednego widocznego wszczepu, bo wyszukana medycyna zachodniej Europy preferowała naśladownictwo natury; stąd zresztą taka, a nie inna proteza mojej ręki.
Jednak w bocznych ulicach i biedniejszych kwartałach Zurychu, gdzie cena była o wiele ważniejsza od estetyki, królowała stal nierdzewna, oksydowany tytan oraz czarny kompozyt.
Kilku z mijanych przeze mnie mężczyzn nosiło na przedramionach nie tylko zamontowane, ale wręcz wyeksponowane gniazda do montażu broni, na czole jednego zauważyłem nawet charakterystyczną linię tatuażu. No tak, w końcu po upadku Drugiego Kalifatu to właśnie Szwajcaria ogłosiła amnestię dla „powracających zza granicy obywateli”, jak głosiła oficjalna nazwa, i teraz siedziało tutaj kilka tysięcy byłych bojowników, tylko czekających, żeby znów załopotała zielona flaga dżihadu.
Różnie mówili: podobno Kalifat miał gdzieś bazę zdjęć ze wszystkich operacji bojowych, nieustannie zestawianą z transmisjami spływającymi z kamer w oczach nadal aktywnych oficerów.
Co to znaczyło? Dla zwykłego zjadacza chleba niewiele albo nic. A dla kogoś, kto walczył w Afryce? Ano wystarczyło, że taki brodacz na ciebie spojrzy, a za parę minut może przyjść do niego bilet w jedną stronę do raju.
Zważyłem wszystkie za i przeciw, zdecydowałem się jednak wrócić ku głównym ulicom. Lepiej już być postrzeganym jako biedak i parias, ale za to chociaż żywym i całym.
Przeszedłem się nabrzeżem, z pewną nostalgią popatrzyłem na czysty nurt rzeki. Oni tutaj mieli jeszcze trawę, liście na drzewach, nawet ptaki czasami przelatywały... Ech, podobno jedno z ostatnich takich miejsc.
Jak ma się pieniądze, to ma się wszystko, nie?
Minąłem też dwa z tych słynnych szwajcarskich banków. Potężna, przysadzista konstrukcja, bardziej podobna do bunkra niż czegokolwiek innego, skrywała się za fasadami aż trzech sąsiednich domów. Od razu zidentyfikowałem automatyczne wieżyczki ogniowe na rogach, sprytnie zamaskowane jako słupy ogłoszeniowe; przy wejściu stała uzbrojona po zęby ochrona.
Podobno nie było bezpieczniejszego miejsca, żeby założyć sobie konto. Tutaj nikt ci tego nie zabierze, nie opodatkuje, nie znacjonalizuje. Nawet Daniłow coś w kontekście Szwajcarii wczoraj o tym wspominał.
Prawda była taka, że coś tam się przez te lata uzbierało. Ziarnko do ziarnka, kropla drąży skałę... A w kontekście tego, jak bardzo nasi rządzący lubili troszczyć się o nie swoje pieniądze, każdy rozumiał: prędzej czy później przyjdą i do niego.
Tknięty nagłym impulsem wszedłem do środka.
– Dzień dobry, panie Khudovec, serdecznie witamy w UBS. – Mężczyzna w garniturze na początek oślepił mnie uśmiechem, potem ogłuszył wręcz poetycko melodyjnym akcentem krystalicznie czystego rosyjskiego. – Nazywam się Niklaus