Eliza Orzeszkowa

…i pieśń niech zapłacze


Скачать книгу

nauki i litość dla ludzi…

      – Litość! – z niejakiem zdziwieniem powtórzyła Krysia.

      Tak, Janina od czasu pewnego zaczęła gorąco, głęboko litować się nad ludźmi.

      – Tyle najrozmaitszych cierpień i nieszczęść… a przytem tacy słabi i mali…

      Po krótkiej chwili dodała:

      – Najczęściej wtedy słabi i mali, gdy się im zdaje, że są bardzo silni i wielcy…

      Cichutko, przy samem uchu siostry Krysia szepnęła:

      – Czy mówiąc to, myślisz o Czesławie?

      Janina potakująco skinęła głową i znowu z pod rzęs jej spłynęły sznury łez. Ale znowu i z wielką siłą płacz powściągnęła.

      – To tylko raz… ten raz jeden, przed tobą, Krysiu. Co pocznę? czem się pocieszę? Służyć będę ludzkim cierpieniom i nieszczęściom…

      Spłakane oczy jej błysnęły jak szafiry w słonecznem świetle, po ustach różowych przewinął się uśmiech dobrej nadziei.

      – Ale wpierw, przedewszystkiem, trzeba mi nauczyć się służyć…

      Wkrótce potem wyjawiła swym blizkim chęć i zamiar udania się na jedną z zagranicznych wszechnic dla odbycia tam studyów naukowych. Nikt temu przeszkód żadnych nie stawił; przeciwnie, zdolności jej umysłowe zdawały się wszystkim wystarczającemi do osiągnięcia celu tak już często przez kobiety osiąganego, że zadziwiać i do oporów skłaniać przestał.

      Janina z wielką prostotą rzekła:

      – Chętnie zostałabym siostrą miłosierdzia, ale ponieważ nauka zaciekawia mię i pociąga, zostanę lekarką.

      Od wyjazdu Czesława, w strony zauralskie upłynęło lat prawie dziesięć i tyleż od zamieszkania w leśnym domu Krystyny i Jerzego. Spotkali oni oboje na tej sporej już przestrzeni czasu niemało trosk i trudów, lecz ani razu nie zaszło im drogi nieszczęście. Pogodę serc ich, stałą pomimo trosk i trudów, przyćmiewała jedna tylko chmura. Czesław, który pisywał do brata zrazu często, potem rzadziej, od lat kilku pisywać przestał. Nie pomogły ze strony Jerzego i Krystyny zapytania, wyrzuty, naglące prośby; żadna wieść bezpośrednia z owych stron dalekich od tego człowieka blizkiego nie przebywała, a strony były tak dalekie, że żadnej wieści pośredniej znikąd i od nikogo powziąć było niepodobna. Jakby w wodę wpadł! Jakby umarł!

      Ale nie umarł. W latach ostatnich szeroko po świecie rozeszła się sława naukowego dzieła jego, które znawcy za znakomite ogłosili.

      Jerzy z jednej ze swych rzadkich wycieczek w świat przywiózł to dzieło i po chciwem przeczytaniu miał przez dni kilka ciężką chmurę na czole i w oczach. Było ono mądre i świetne, uczone i oryginalne, ale… tak wielka różnica w przekonaniach, w dążnościach, w mowie, panującej na ustach jednego z braci i pod piórem drugiego…

      Od lat kilku tedy przestrzeń ich dzielącą zaległo milczenie nieprzerwane i sporo czasu przeminęło, odkąd Jerzy powiedział sobie, że nie ma brata. Bo taka różnica… i takie zapomnienia równają się śmierci. Jednak myślał o nim często. Zabraniał sobie myśleć i myślał znowu, nie chciał żałować i żałował, zapominał, a wspomnienie biegło za nim i niespodziewanie chwytało go za serce… Taką już jest natura związków rodzinnych i takiem było serce Jerzego.

      Cicho, w pogodny wieczór czerwcowy, stał dom leśny, z gankiem, opiętym gęstwiną rozkwitłych nasturcyi i powojów, z oknami otwartemi na zieloność lasu. W oknach i pod oknami było mnóstwo kwiatów, których zapachy łączyły się w powietrzu z dogasającą wonią żywicy i nadlatującą z lasu świeżością rośnego wieczoru.

      W jednem z okien, nad kwiatami, wśród białych firanek, wypukle od ciemnego tła wnętrzna odrzynała się głowa starej kobiety, z siwymi włosy, z delikatną, uwiędłą twarzą i oczyma spuszczonemi na karty otwartej książki. Na twarzy tej uwiędłej i cierpiącej rozlewała się jednak słodycz dogasającego w zadowoleniu serca.

      Na ganek wyszła Krysia i zaraz spotkała się z mężem, który nadchodził szeroką drogą, przerzynającą las w pobliżu domu. Powitali się przyjacielskiem uściśnieniem dłoni.

      Krysia była wesołą, Jerzy wydawał się zmęczonym, ale pogodnym. Zapytał czy dzieci są w domu. Odpowiedziała, że z Janką poszły do lasu, aby uzbierać storczyków, tych białych, pachnących, które to przed kilku dniami rozkwitły.

      – Janka przepada za kwiatami, więcej jeszcze odemnie, a dzieci ją naśladują… małe małpeczki!

      Zaśmieli się oboje.

      – Zdaje się, że Jance dobrze jest u nas…

      – Oddawna nie widziałem jej tak wesołą. Co za wspaniały pomysł mieli ci jej koledzy, przysyłając ją tu dla wypoczynku i wzmocnienia się na zdrowiu. Codziennie przybywa jej sił, świeżości…

      – Cieszy mię to niewypowiedzianie, Wszakże1 to siostra twoja, Krysiu, i doprawdy bardzo miły jest ten doktorek nasz w różowej sukience.

      Znowu zaśmieli się wesoło.

      Na ganek weszła niemłoda służąca, wysoka, barczysta, z twarzą szeroką, płaską, dobroduszną, trochę też pomarszczoną i z tak powolnemi, że prawie majestatycznemi ruchami, poczęła stół do wieczerzy nakrywać.

      – Nie widziałaś, Dębsiu, co robi matusia?

      – Siedzi w swoim pokoju przy oknie i książkę czyta. Już mówiłam, że o zachodzie słońca nie trzeba czytać, bo oczy od tego bolą… ale nie, czyta.

      – Nieposłuszna! – żartował Jerzy.

      Dębsia, powoli wyraz po wyrazie wymawiając, odcięła się jednak.

      – I pan, dzieckiem jeszcze będąc, nieraz mnie słuchał i wychodził na tem dobrze.

      Krysia podskoczyła i gęste pnącze pomiędzy słupami ganku nieco rozchylając, zapytała:

      – Czy matusia przyjdzie do nas na wieczerzę, czy zanieść ją do pokoju?

      Z za pnączów doszedł głos słaby i łagodny:

      – Do pokoju, moje dziecko; lękam się wilgoci wieczornej.

      – Dobrze, zaraz przyniosę.

      – Nie, nie – sprzeciwił się głos. – Janka niech przyniesie, tak dawno już jej nie widziałam.

      Krysia uśmiechnęła się do męża.

      – Niema jeszcze dwu godzin, jak Janka odeszła i – już dawno.

      – Cóż? Przywykły do siebie, ciągle są z sobą i przytem – faworytka.

      – Słusznie – Dodała Krysia i powiedziała Dębsi, że z podaniem wieczerzy trzeba na powrót z lasu Janki i dzieci zaczekać.

      Potem usiadła na ławce obok męża i oparła na jego ramieniu swą złotą i różową głowę. Nie mówili już nic. Piękny wieczór nawiewał do oczu i ich zadumę, na usta milczenie.

      Dokoła domu, z blizka, z daleka, ze stron wszystkich las, przez zachodzące słońce pozłocony i zaróżowiony. W lesie rozlegał się szczebiot ptaków, pełen tych pieszczotliwych tonów, z jakimi po gniazdach dzieci układają się do snu nocnego. Na gospodarskiem obejściu domu, z za drzew niewidzialnem, porykiwały krowy, zabeczały owce i umilkły. Kogut po raz ostatni w dniu tym zapiał i umilkł. Kędyś w lesie ktoś przeciągle huknął, ktoś na kogoś przeciągle zawołał i echo tuż za domem huknęło, zawołało.

      – To Janka zwołuje dzieci. Już wracają… – szepnęła Krysia.

      Wązki rąbek tarczy słonecznej zniknął za lasem i w głębiach lasu, błąkać się poczęły rubinowe