Eliza Orzeszkowa

…i pieśń niech zapłacze


Скачать книгу

sama przepadała za życiem w wielkiem mieście, ale dlatego, że matusia do niego przywykła i bez wielkiej przykrości opuścić-by go nie mogła… Ma tam matusia biedna swoich przyjaciół starych, swoje wspomnienia… Słaba już jest od pewnego czasu, dolegliwościami różnemi dotknięta i prawdziwe to szczęście, że Janka może w ulubionem jej mieście otoczyć ją wszystkiem, do czego przywykła i czego potrzebuje. Praktyka Janki rozwija się pomyślnie, ma ona w zawodzie swym zamiłowanie wielkie i wszystko idzie dobrze, tylko teraz zdrowie jej zachwiało się nieco. Jakaś nerwica sercowa, wcale życiu nie zagrażająca, wynikła z pracy wytężonej, z wrażeń denerwujących, których w wielkiem mieście na każdym kroku pełno. Ale to przejdzie, to ustąpi najpewniej bez śladu od kilkomiesięcznego pobytu na wsi, na powietrzu leśnem, w odpoczynku, wśród tych, którzy ją bardzo kochają…

      Umilkła. Czesław powtórzył:

      – Bardzo kochają!

      – Czy mylę się, czy istotnie w głosie twym drgnęła ironia, gdy powtarzałeś dwa te słowa? – zapytał Jerzy.

      – Nie mylisz się. Może dlatego… że nie pamiętam już jak wyglądają ludzie, którzy się pomiędzy sobą bardzo kochają…

      – Przypomnisz to sobie teraz, wśród nas! – zawołała Krysia, rękę ku szwagrowi wyciągając.

      Ale on końcami palców tylko dotknął tej, wyciągniętej ku niemu, drobnej, ciepłej dłoni i jakby przypomniawszy sobie, że człowiek światowy milczeć w towarzystwie nie powinien, z widocznie sztucznem ożywieniem mówić i opowiadać zaczął.

      Sposób mówienia jego był żywy, a chwilami ozdobny i świetny. Wyjątkowym zdolnościom swym, czy pomyślnemu zbiegowi okoliczności, czy pewnym może fluktuacyom uczuć swych, zawdzięczał, że czystości mowy ojczystej nie utracił i nie przestał posługiwać się nią w ten sposób, w jaki czynią to ludzie z wysoką kulturą umysłową i towarzyską. Czasem tylko jakieś słowo cudzoziemskie, lub jakiś zwrot kaleki wplątywały się mu w mowę, ale były to drobne skazy na tle czystem i błyszczącem. Czasem również jakiś ruch, gest, akcent, zalatywał właściwościami, tym miejscom nieznanemi.

      Mówił o samych tylko rzeczach miłych, pomyślnych, pięknych: o pracach swoich, o powodzeniu swem i stopniowem wznoszeniu się coraz wyżej, o cyfrach znacznych, o rozkoszach artystycznych i komfortach przerozmaitych, napełniających stolicę, do której niedawno został powołany i w której odtąd stale będzie przebywał.

      Mówił ze zgięciami głosu tak rozmaitemi, z przerwami tak niespodziewanemi i z tak zmiennym wyrazem ust i oczu, że niepodobna było powiedzieć na pewno, czy panującem w tej chwili uczuciem jego był tryumf, lub ironia, radość lub zgryzota. Może z biegiem tajemnych myśli każde z uczuć tych zapalało się w nim, to gasło, lecz wszystko razem było prawdziwą odą do wielkości, która skończyła się na tem, że twarz pieśniarza nagle jakoś zastygła, zmartwiała i z czołem zmarszczonem, w niespodziewanem zamilknięciu pochyliła się nizko nad filiżanką niedopitej herbaty.

      Jerzy i Krysia żadnem zapytaniem i żadną uwagą nie przerywali mowy brata i nie odpowiedzieli na nią żadnem słowem. Przez kilka minut pomiędzy trojgiem ludzi tych trwało milczenie.

      Na ganek weszła Janina, a Krysia z większą jeszcze, niż zwykle, żywością rzuciła się ku niej z zapytaniem o dzieci, które z powodu kochanego gościa sama wieczoru tego zaniedbała.

      – Czy Jurek bezemnie usnął?

      – Wyśmienicie.

      – Mogłabym być zazdrosną Jani o tego malca; gdy ona jest tutaj, on kochać mię przestaje…

      – To ulubieniec mój – z cicha rzekła Janina i śliczny uśmiech roztworzył na chwilę jej różowe usta.

      Usiadła przy stole; twarz jej w zapadłym zmierzchu zaświeciła bladością delikatnego opłatka. Rumieńce, które przed godziną przyniosła z lasu, zgasły bez śladu.

      Od dość już dawna nocna pościel świata, ze zmierzchu i gwiazd utkana, opuściła się na ziemię i gdzieniegdzie tylko, w dalekich mrokach lasu haftowały ją dogorywające purpury wieczornych, zorzowych blasków. Cisza była teraz głębszą jeszcze, niż u dziennego schyłku, bo zwierzęta i ptaki usnęły, a w powietrzu nieruchomem nie poruszał się żaden liść na drzewach i nie chwiała się u ziemi żadna łodyga, ani trawa. Na uciszoną ziemię niebo patrzało mnóstwem złotych oczu, a las rozlewał po niej rzeźwość bujnej rosy i ziemny zapach swoich zroszonych spodów.

      Wśród powszechnego milczenia rzeczy i ludzi, na ganku ozwało się westchnienie tłumione, lecz do stłumienia niepodobne, jakby usiłujące zrzucać z piersi, które je wydawały, ciężar wielki, lub wielkim haustem wciągać w nie ciszę, wonie, ciepło, piękność, gwiaździstość tej nocy. Zaraz potem, prawie do szeptu zniżony głos męski wymówił:

      – Jak tu cicho, ciepło, pięknie, gwiaździsto!…

      Kiedy po upływie chwil kilku Krysia mówić zaczęła, że po zmęczeniu podróżą możeby kochany gość chciał udać się na spoczynek, Czesław zawołał:

      – O nie, nie! Pozwólcie państwo jeszcze chwilę… jeszcze chwilę… Pod gwiazdami!

      O jakich gwiazdach myślał? o tych, co świeciły na niebie, czy o tych, co pod bladem czołem Janiny zamyślone i błyszczące, spotkały się w tej chwili z gorącym blaskiem i przepastnem zamyśleniem jego oczu?

      Po upływie pewnego czasu, gdy dwaj bracia znaleźli się sam na sam w pokoju, dla gościa przeznaczonym, Czesław, bardzo blizko przed Jerzym stając, rzekł: Mam prośbę do ciebie, Jurku!

      – Nareszcie nazwałeś mię tak, jak nazywali mię niegdyś rodzice nasi! Dlaczego dotąd nie uczyniłeś tego ani razu? Dlaczego mówisz do nas: państwo, do żony mojej: pani? Jest-że to przyzwyczajenie, zobojętnienie, niechęć do zbliżenia się…

      – Nie. To nieśmiałość. Nie śmiem…

      – Nie śmiesz? Ty – nie śmiesz?

      – Nie śmiem. Ale oddawna już imię twoje, z tem brzmieniem, jakie miało w ustach kochanej matki naszej, wróciło mi do serca i pamięci.

      – Wróciło! Więc przedtem… Ale, jakąż to ma być prośba twoja?

      – Abyś pozwolił mi tygodni kilka przepędzić w domu swoim.

      – Abym pozwolił! Czesławie!

      – Tak. Bo widzisz z odległości wydawało mi się to łatwem… lecz odkąd próg ten przestąpiłem… Czy ty mię teraz znasz – Jurku? Czy wiesz, jakim jestem, jakim się stałem, co uczynić mogłem… Widzisz, można wiele błądzić, a jednak przed oszustwem cofać się, mieć wstręt!… Oszukiwać cię nie chcę, oto wszystko. Możesz o mnie wiedzieć to tylko, co ci sam powiem. Chcę, abyś wiedział, że wszystkiego nie powiem. Oto. A gdybyś wiedział, to możebyś nie chciał…

      Chwila milczenia; potem głos Jerzego przyciszony, lecz stanowczy.

      – Chcę wiedzieć to tylko, o czem ty mi powiedzieć zechcesz.

      – Pamiętaj i to także, że gdybym powiedział, możebyś… nie chciał.

      – Nie; cokolwiek się stało i cokolwiek nas dzieli, pozostań tu jak najdłużej.

      – Dziękuję. Ale pamiętaj! Podstępnie gościnności twej…

      – Mów: przywiązania braterskiego…

      – Które niegdyś było tak głębokiem, jak wszystkie twoje uczucia, ale teraz…

      – Trwa i pragnie, abyś w tym domu znalazł spoczynek, jeśliś zmęczony i pociechę, jeśliś nieszczęśliwy.

      – Dziękuję. Jeślim nieszczęśliwy… czy wyglądam na nieszczęśliwego?

      – Trochę, chwilami…

      – Proszę cię,