Eliza Orzeszkowa

…i pieśń niech zapłacze


Скачать книгу

właśnie to coś nierozpoznawanego poczęło stawać się nieustannem i coraz bliższem, jęczało żałośnie, wydawało dźwięki metaliczne, przewlekłe, to krótkie, zdawało się wyrzekać, płakać, przywoływać.

      Coś z dalekiej przestrzeni przybywało, coś drogą leśną coraz prędzej biegło ku sielance, zatopionej w ciszy, w drzewach, w kwiatach, w woniach leśnych, w słodkim spokoju.

      Jerzy podniósł głowę i rzekł:

      – To dzwonek pocztowy!

      II

      Młodzieńczym ruchem wyskoczył z bryczki pocztowej wysoki, barczysty mężczyzna i w pośpiechu płaszcz podróżny na bryczkę z ramion opuściwszy, stanął pod rozkwitłemi nasturcyami, wahający się, zmieszany. Jerzy na spotkanie gościa postąpił kilka kroków, jakby oczom własnym nie wierząc, stanął, zawołał: Czesław! i rzucił się na szyję przybyłemu, do którego jednocześnie Krysia wyciągała z powitaniem obie ręce.

      Przez minut kilka krzyżowały się na ganku zapytania i odpowiedzi krótkie, śpieszne, nic prawie nie mówiące, bo wychodzące z piersi dyszących ciężko od wzruszeń różnorodnych. Dziwnie mieszały się w tych wzruszeniach radość z bolem, z tem zmieszaniem bolesne, którego doświadczają ludzie niegdyś bardzo sobie blizcy, a oddawna nie wiedzący już wzajem o sobie nic.

      Czesław wpatrywał się w brata.

      – Zmieniłeś się trochę i… nie zmieniłeś się wcale. Na twarzy zmieniłeś się… trochę… cóż? Czas długi… ale… O Boże! żaden najdłuższy opis nie mógłby tyle powiedzieć, żeś zawsze ten sam, ten sam… jak ten wykrzyk serdeczny, którym mię powitałeś. A jednak… miałbyś prawo… miałbyś prawo…

      Jerzy, biorąc rękę jego w swoją, śpiesznie przerwał:

      – Mam prawo kochać cię i cieszyć się… że nakoniec cię zobaczyłem.

      Byli w tej chwili sami. Krystyna wbiegła do wnętrza domu.

      – Przebaczasz! – rzekł Czesław – wspaniałomyślnie i po chrześcijańsku przebaczasz tyloletnie milczenie moje i wszystkie i t. d. Przebaczenie, to, mój drogi, ziarnko pieprzu, owinięte w słodki listek dobroci… Byłeś i jesteś zawsze dobry… szło ci zawsze o to przedewszystkiem, aby być dobrym… Może i miałeś słuszność… Trudno wiedzieć, kto na tym świecie ma słuszność, a kto jej nie ma… Co do mnie, wdzięczny ci jestem za to powitanie prawdziwie braterskie i za… to przebaczenie, ale rzecz dziwna, sam temu dziwię się… radości takiej, jakiej spodziewałem się od tej chwili, nie czuję… Nie jechałem, lecz leciałem tu po tę radość… myśląc, że wniebowziętym będę, stając na progu twego domu… Tymczasem teraz czuję, zdaje mi się, że kto wie, może, może nie powinienem był tu przyjeżdżać…

      Czoło i oczy Jerzego okryła ta charakterystyczna u niego chmura, która polegała na zbiegnięciu się brwi nad opadłemi w dół powiekami. Z cicha rzekł:

      – W słowach twoich, Czesławie, jest dużo goryczy, ale to przejdzie… miejmy nadzieję, że przyjdzie, a tymczasem z przyjaźnią i błogosławieństwem bądź powitany nietylko przezemnie, ale i przez tę ziemię, do której powracasz…

      – Powracam! – powtórzył Czesław. – Nie, nie powracam. Rzadko kiedy człowiek może powrócić. Ale to prawda, przybyłem w odwiedziny nietylko do ciebie, lecz i do niej także. To prawda.

      Wstał i z brzegu ganku zaczął po otoczeniu domu się rozglądać.

      Męskiej urodzie jego czas nic nie ujął, chociaż odmienił ją nieco. Kiedy odjeżdżał, był szczupłym, wysmukłym młodzieńcem. Teraz kształty jego, nie utraciwszy nic ze swej harmonii, nabrały dojrzałości i powagi. Znajdował się w pełnym rozkwicie męskiego wieku i posiadał w pełni właściwą mu siłę, lecz świeżość młodzieńczą utracił. Zachowane bogactwo włosów sprzeczało się z czołem nieco zmiętem i wyrazem oczu niespokojnym pod zmęczonemi powiekami. Wygladało2 to na ślady pracy wytężonej i zmartwień tajemnych. W postawie, w twarzy, w ruchach, miał wiele pewności siebie, rozumu i siły, lecz pogody i spokoju w nich nie było.

      U brzegu lasu dał się słyszeć coraz wyraźniejszy gwar głosów dziecięcych i wkrótce z punktu już bardzo niedalekiego doleciał kobiecy wesoły wykrzyk:

      – Kto prędzej do domu dobiegnie? kto prędzej?

      Kędyś za drzewami rozpoczął się wyścig snać zawzięty, bo towarzyszyły mu śmiechy i wesołe krzyki dzieci, aż po kilku minutach ukazała się gromadka z gęstwin leśnych wybiegająca i zdążająca ku domowi. Biegła po gładkiem i rośnem podścielisku kawałka lasu, z którego wzbijały się rzadko rozstawione kolumny sosen. Mniemaćby można, że pomiędzy kolumnami biegły krzaki paproci i białych storczyków, tak wielkie pęki roślin tych niosło każde z biegnących dzieci, a na czele gromadki, z takimże rozkwieconym pękiem w ręku biegła dorosła kobieta w różowej sukni, która o kilka kroków od ganku zdyszanym głosem zawołała:

      – Le reine est morte, vive le roi! Przekwitła konwalia, rozkwitł storczyk! Oto… żniwo!

      Ostatnie słowa wymówiła głosem podciętym, bo spostrzegła stojącego obok Krystyny mężczyznę.

      – Janko, czy nie poznajesz?

      Poznali się nawzajem i byli tak zdumieni, że na chwilę oniemieli.

      – Pan… tu?

      Z głębokim ukłonem dotknął ustami jej ręki.

      – Góra z górą…

      Nie dokończył. Podnosząc głowę, spotkał się oczyma ze spojrzeniem dwojga oczu szafirowych, szeroko otwartych, rozbłysłych i pomyślał: Gwiazdy!

      – Nie spodziewałem się panią tu znaleźć…

      – Ani ja pana zobaczyć…

      Słowa były zwyczajne, lecz głosy więzły w gardłach. Janina machinalnym ruchem poprawiała sobie włosy, ale poprawić się nie dawały, złotymi pasmami wciąż opadając dokoła policzków, których doskonały owal i przeźroczystą białość powlekły blade rumieńce.

      Dębsia zwykłym sobie majestatycznym krokiem weszła na ganek i postawiwszy na stole wieczerzę, witała gościa z szerokimi uśmiechami na dobrodusznej twarzy.

      Zasiadając do wieczerzy, Krysia szepnęła coś siostrze, która natychmiast i śpiesznie weszła do domu.

      – Poszła do matki naszej, która po kilku godzinach niewidzenia jej niepokoi się i tęskni.

      Więc i matka tu jest! Prawda! Czesław pamięta doskonale tę miłą, dobrą kobietę, którą niegdyś sam wraz z jej córkami nazywał matusią. Lubiła i pieściła dwóch małych, a potem dorastających chłopców, którzy wcześnie stracili matkę. Jednak to gromadne życie rodzinne, które tu znalazł, obudziło w nim uczucie głuchego podrażnienia. Coś się w nim uśmiechnęło ironicznie.

      – Więc państwo wszyscy tu ciągle razem…

      Jerzy wtrącił.

      – Gdy mówisz do nas, Czesiu, opuszczaj tytuły.

      – Przyzwyczajenie! – odrzucił Czesław.

      Krysia mówić zaczęła, że nie, nie mieszkają ciągle razem. Matka i siostra jej przebywają stale w Warszawie, a tylko w porze letniej odwiedzają ich co rok na kilka tygodni. W tym roku przyjechały na kilka miesięcy z powodu choroby Janki. Właściwie nie jest to choroba, tylko przepracowanie i wyczerpanie nerwowe, dla którego kilkomiesięczny pobyt na wsi…

      – Przepracowanie! – z akcentem zdziwienia powtórzył Czesław. – Pani nazywa tak chyba rauty, wizyty, teatry i tym podobne trudy, wśród których panie…

      – Naprzód! – żywo przerwała Krysia –