– rzekł ksiądz. – Przed tygodniem napisałem „koniec” na dole sześćdziesiątego ósmego pasa. Poszły na to dwie moje koszule i wszystkie chustki, jakie tylko miałem; jeżeli kiedykolwiek stąd wyjdę, a znajdzie się wydawca, który odważy się wydrukować moją pracę, zdobędę sławę.
– O tak – zawołał Dantès. – i ja tak myślę. Teraz niech mi ksiądz pokaże jeszcze pióro, którym to dzieło ksiądz napisał.
– Proszę – rzekł Faria.
I pokazał Dantèsowi patyczek długości sześć cali; gruby jak trzonek pędzla; na końcu przywiązana była nitką powalana atramentem płaska kosteczka, o której wspominał Faria; miała wydłużony kształt i była przycięta na końcu jak zwyczajne pióro.
Dantès przypatrzył mu się dobrze i jął rozglądać się za narzędziem, którym można było z taką dokładnością naostrzyć pióro.
– Ale, ale – rzekł Faria – oto scyzoryk. To moje arcydzieło; zrobiłem go, podobnie jak ten nóż, ze starego żelaznego lichtarza.
Dantès przypatrywał się wszystkim tym przedmiotom z ciekawością, z jaką oglądał jeszcze w Marsylii, w sklepach osobliwości, przedmioty wyrabiane przez dzikich, a sprowadzane zza mórz południowych przez kapitanów wracających z dalekich rejsów.
– Atrament – mówił dalej Faria – sporządzam w miarę potrzeby, sposobem już ci wiadomym.
– Teraz jednemu się tylko dziwię: że ksiądz potrafił tyle zrobić, pracując tylko za dnia.
– Przecież miałem i noce – odrzekł Faria.
– Noce! Jak to? Czy ksiądz ma koci wzrok, że może widzieć w nocy?
– Nie – ale Bóg dał człowiekowi inteligencję, która winna pomagać jego ograniczonym zmysłom: wystarałem się więc o światło.
– Jakimże sposobem?
– Oddzielam tłuszcz od mięsa, które mi przynoszą; topię go i otrzymuję zeń coś w rodzaju gęstej oliwy. Patrz, oto moja świeca.
I ksiądz pokazał Dantèsowi coś na kształt lampki oliwnej, podobnej do tych, jakich używa się w czasie publicznych iluminacji.
– A skąd ogień?
– Oto dwa kamyki – i kawałek spalonej koszuli.
– Ale zapałki?
– Udałem, że mam jakąś chorobę skórną, poprosiłem o siarkę i dano mi ją.
Dantès położył wszystkie te przedmioty na stole i spuścił głowę, przygnieciony wytrwałością i siłą tego umysłu.
– To jeszcze nie wszystko – mówił Faria. – Nie można chować wszystkiego w jednym miejscu; zamknijmy najpierw tę skrytkę.
Położyli płytę na swoim miejscu; ksiądz przyprószył ją nieco piaskiem, zatarł nogą, aby ślad nie pozostał po najmniejszej szczelinie, po czym podszedł do łóżka i odsunął je.
Za wezgłowiem znajdowało się zagłębienie zamknięte nadzwyczaj szczelnie kamieniem, a w zagłębieniu drabinka sznurowa długości dwudziestu pięciu do trzydziestu stóp.
Dantès przyjrzał się jej: była nadzwyczaj mocna.
– Któż dostarczył księdzu powrozu na tę zadziwiającą drabinkę?
– Poszło na to najpierw kilka koszul, następnie kilka prześcieradeł, z których podczas trzyletniego pobytu w Fenestrelle wyciągałem nitki. Kiedy przeniesiono mnie do zamku If, znalazłem sposób, aby je zabrać ze sobą – i tu robiłem ją dalej.
– I nie spostrzeżono, że prześcieradła księdza były wystrzępione?
– Obrębiałem je na nowo.
– Czym?
– Tą oto igłą.
To mówiąc, ksiądz odsłonił połę podartego ubrania i pokazał Dantèsowi długą, ostrą ość, wciąż nawleczoną, którą zawsze nosił wpiętą w materiał odzienia.
– Tak – ciągnął Faria. – Myślałem najpierw o wyłamaniu tych krat i ucieczce przez to okno, szersze nieco od twojego, jak sam widzisz, a poszerzyłbym je jeszcze tuż przed ucieczką; spostrzegłem jednak, że okno wychodzi na wewnętrzny dziedziniec, zaniechałem więc tego zamiaru, był zbyt ryzykowny. Ale zachowałem drabinkę na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się przypadkiem taka okazja, o czym ci już mówiłem.
Dantès, przypatrując się prostej z pozoru drabince, myślał jednak o czym innym; przyszła mu bowiem do głowy nagła myśl, że ten człowiek, tak inteligentny, pomysłowy i przenikliwy, może ujrzałby coś w ciemnościach kryjących jego nieszczęście, w których błądził on sam, nie mogąc odkryć przyczyny swojego losu.
– O czym tak myślisz? – zapytał ksiądz z uśmiechem, biorąc to zamyślenie za wyraz podziwu dla siebie.
– Myślę przede wszystkim o tym, jaki ogrom inteligencji był księdzu potrzebny, aby dotrzeć do takich rezultatów – i czego mógłby ksiądz dokonać na wolności!
– Być może nic. Nadmiar inteligencji rozproszyłby się zapewne na głupstwa. Trzeba nieszczęścia, aby dokopać się w ludzkim umyśle do tych tajemniczych, przebogatych skarbów; aby mogły być wydobyte na światło dzienne, najpierw trzeba wysadzić skałę, która tamuje do nich dostęp. Więzienie spowodowało, że moje wszystkie umiejętności skupiły się w jednym punkcie; zamknięte w ciasnej przestrzeni zderzyły się ze sobą, a wiesz, że ze zderzenia chmur bierze się elektryczność, z elektryczności błyskawica, z błyskawicy światło.
– Nic a nic nie wiem – jęknął Dantès, poniżony swoją niewiedzą. – Część słów, jakie ksiądz wypowiada jest dla mnie zupełnie pozbawiona sensu; o, ksiądz jest naprawdę szczęśliwy, posiadając tyle wiedzy.
Ksiądz uśmiechnął się.
– Mówiłeś mi przed chwilą, że myślisz o dwóch rzeczach, prawda? A powiedziałeś mi tylko o jednej. Jakaż jest tedy druga?
– Druga? To ta, że ksiądz opowiedział mi swoje życie, a nic nie wie jeszcze o moim.
– Życie twoje, młodzieńcze, jest zbyt krótkie, aby mogło się w nim wydarzyć coś ważnego.
– Ale mieści już w sobie wielkie nieszczęście – odparł Dantès – a jest to nieszczęście, na które nie zasłużyłem; i chciałbym móc je przypisać ludziom, aby nie bluźnić już Bogu, jak mi się to zdarzało.
– A zatem uważasz się za niewinnego?
– Jestem niewinny – przysięgam na głowę mojego ojca i Mercedes; to dla mnie dwie najdroższe istoty w życiu.
– Dobrze – rzekł ksiądz, zamykając skrytkę i przysuwając na miejsce łóżko – opowiedz mi swoją historię.
Dantès opowiedział mu tedy to, co uznał za historię swojego życia, a która ograniczała się do jednej podróży do Indii oraz dwu czy trzech do Lewantu; na koniec przeszedł do ostatniego rejsu, do śmierci kapitana Leclère, do pakietu, który wręczył marszałkowi, wspomniał o liście od niego otrzymanym, a przeznaczonym dla pana Noirtier z Paryża; wreszcie o przybyciu do Marsylii, rozmowie z ojcem, o miłości do Mercedes, uczcie zaręczynowej, zatrzymaniu go przez policję, przesłuchaniu, tymczasowym uwięzieniu w gmachu sądu i na koniec ostatecznym osadzeniu go w zamku If. Gdy dotarł do tego punktu, Dantès nie wiedział już nic więcej – nawet ile czasu spędził do tej pory w więzieniu.
Gdy skończył opowiadać, ksiądz popadł w głębokie zamyślenie.
– Jest jeden głęboki aksjomat prawny – odezwał się po chwili – który sprowadza się do tego, co ci niedawno mówiłem: jeżeli tylko zła myśl nie powstaje w spaczonym umyśle,