Александр Дюма

Hrabia Monte Christo


Скачать книгу

i krzyczał. Staraj się, aby nie usłyszano moich krzyków, to ważne, bo wówczas przenieśliby mnie pewnie do innej celi i bylibyśmy rozłączeni na zawsze. Kiedy będę już zupełnie nieruchomy, zimny i jakby martwy, dopiero wtedy, uważaj dobrze, dopiero wtedy otworzysz mi nożem zaciśnięte zęby, wlejesz mi do ust osiem do dziesięciu kropli tego płynu, to może odzyskam przytomność.

      – Może? – zawołał z rozpaczą Dantès.

      – Ratuj mnie, ratuj – zawołał ksiądz – umie… umie…

      Atak był tak nagły i gwałtowny, że nieszczęśliwy ksiądz nie mógł nawet dokończyć rozpoczętych słów; czoło powlekło mu się cieniem, jak wśród morskiej burzy. Cierpienie rozszerzyło mu źrenice, wykrzywiło usta, na lica wystąpił mu krwawy rumieniec; zaczął się rzucać, piana wystąpiła mu na ustach, wydał okropne rzężenie; ale Dantès zgodnie z poleceniem stłumił te krzyki, otulając mu twarz kołdrą. Trwało to dwie godziny; na koniec ksiądz opadł na łóżko bezwładnym ciałem, zimniejszy i bielszy od marmuru, zwiotczały jak zdeptana łodyga trzciny, wyprężył się w ostatnich konwulsjach i posiniał.

      Edmund poczekał, aż ta pozorna śmierć zawładnie całym zlodowaciałym ciałem i dosięgnie serca; potem wziął nóż, wsunął go księdzu między zęby, rozwarł z największym wysiłkiem zaciśnięte szczęki, wlał do ust dziesięć kropli czerwonego płynu, odliczając kroplę po kropli, i czekał znowu.

      Upłynęła dobra godzina, a starzec nie dawał najmniejszego znaku życia. Dantès, przerażony, czy nie nazbyt długo czekał, wpatrywał się weń, zanurzywszy dłonie we włosy. Na koniec lekki rumieniec zaczął wypływać na twarz księdza; oczy obrócone w słup i nieruchome, zaczęły nabierać wyrazu, lekkie westchnienie wydarło mu się z ust i nagle cały drgnął.

      – Ocalony, ocalony! – zawołał Dantès.

      Chory nie mógł jeszcze ani słowa wymówić, ale z widocznym niepokojem wyciągnął rękę, wskazując na drzwi; Dantès nadstawił uszu i posłyszał z daleka kroki dozorcy. Nadchodziła siódma, a Dantès nie miał nawet kiedy policzyć czasu, skoczył szybko do otworu, zniknął w jamie, zasunął nad głową płytę posadzki i wrócił do siebie. Sekundę później otwarły się drzwi; dozorca zastał więźnia jak zwykle siedzącego spokojnie na łóżku. Zaledwie się odwrócił, ledwie na korytarzu ucichł odgłos jego kroków, Dantès, nie myśląc nawet o jedzeniu, dręczony niepokojem, wrócił do celi księdza.

      Faria odzyskał już przytomność, leżał jednak ciągle nieruchomy i bezsilny na łóżku.

      – Nie myślałem, że cię jeszcze zobaczę – rzekł do Edmunda.

      – A to czemu? – zapytał młodzieniec. – Czy ksiądz naprawdę myślał, że umrze?

      – Nie, ale wszystko gotowe było do ucieczki, myślałem więc, że uciekniesz.

      Rumieniec oburzenia pokrył lica Dantèsa.

      – Bez księdza! – zawołał. – Czy rzeczywiście ksiądz sądził, że byłbym do tego zdolny?

      – Teraz widzę, że się omyliłem – odpowiedział starzec. – Ach, jestem taki jeszcze słaby, złamany, zniszczony!

      – Niech ksiądz będzie spokojny, siły powrócą – mówił Dantès, siadając przy Farii i biorąc dłonie księdza w swoje dłonie.

      Ksiądz pokiwał głową.

      – Ostatnim razem atak trwał tylko pół godziny, po czym poczułem wielki głód i sam o własnej mocy wstałem. Dziś nie mogłem poruszyć ani prawą ręką, ani nogą; czuję jakiś ucisk w głowie, co dowodzi, że mam wylew do mózgu; za trzecim razem albo zostanę zupełnie tknięty paraliżem, albo umrę.

      – Nie, nie, niech ksiądz tak nie myśli, nie umrze ksiądz. Trzeci atak, jeżeli przyjdzie rzeczywiście, to nastąpi, gdy ksiądz będzie już wolny; uratujemy księdza jak i tym razem, a nawet ratunek będzie pewniejszy, bo będziemy mieli dostęp do wszystkich środków pomocy.

      – Przyjacielu – rzekł Faria. – Nie łudź się daremnie; ten atak skazał mnie już na wieczne więzienie; aby uciec, trzeba móc chodzić.

      – Cóż z tego, zaczekamy tu tydzień, miesiąc, dwa miesiące, jeśli trzeba będzie; w ciągu tego czasu siły księdzu powrócą; wszystko jest gotowe do ucieczki, możemy więc wybrać dzień i godzinę, jaka nam się spodoba. Kiedy poczuje ksiądz w sobie tyle siły, aby móc pływać – wtedy doprowadzimy do skutku nasz plan.

      – Ja już nie będę mógł nigdy pływać – odparł Faria. – Ta ręka jest sparaliżowana, nie na jeden dzień, ale na zawsze; podnieś ją tylko, a zobaczysz, jaka ciężka.

      Młodzieniec podniósł ramię księdza, które opadło bezwładnie; z piersi wydobyło mu się westchnienie.

      – Czy jesteś teraz przekonany? – rzekł Faria. – Uwierz mi, wiem, co mówię: od pierwszego ataku tej choroby nieustannie o niej rozmyślam. Spodziewałem się jej, bo to dziedziczna choroba; mój ojciec umarł przy trzecim napadzie, dziadek mój także. Lekarz, który mi ten płyn przygotował, sam sławny Cabanis, przepowiedział mi ten sam koniec.

      – Lekarz jest w błędzie – zawołał Dantès – a paraliż księdza nie przeszkadza mi; wezmę księdza na plecy i popłynę.

      – Dziecko jesteś – rzekł ksiądz. – Jesteś marynarzem i znakomicie pływasz, zdajesz więc sobie doskonale sprawę z tego, że człowiek z takim ciężarem nie potrafiłby przepłynąć i pięćdziesięciu sążni. Nie oszukuj siebie na próżno tymi chimerami, bo i tak przeczysz im w głębi serca, choć jesteś najlepszy z ludzi. Zostanę tutaj, aż wybije ostatnia godzina mej niewoli, a będzie nią już tylko godzina śmierci. A ty uciekaj, uciekaj stąd! Jesteś młody, zręczny i silny, nie troszcz się o mnie, zwracam ci słowo.

      – Dobrze; kiedy tak, to i ja zostanę – rzekł Dantès.

      Powstał i wyciągając uroczyście dłoń nad starcem, rzekł:

      – Na krew Chrystusa przysięgam, że nie opuszczę księdza aż do śmierci.

      Ksiądz spojrzał przenikliwie na tego młodego człowieka, jakże szlachetnego, prostolinijnego, wzniosłego i wyczytał w jego rysach ożywionych najczystszym oddaniem szczerą przyjaźń i nieugiętą wierność danemu słowu.

      – Dobrze – rzekł chory – przyjmuję i dziękuję.

      Po czym wyciągnął ku niemu rękę i dodał:

      – Może też kiedyś zostaniesz wynagrodzony za to bezinteresowne poświęcenie; ale ponieważ ja nie mogę uciec, a ty nie chcesz, trzeba będzie zasypać tunel pod galerią: któryś żołnierz mógłby usłyszeć, że jego kroki dudnią w tym miejscu, wezwie inspektora, zostaniemy wykryci i rozłączeni na zawsze. Idź i zrób to sam, bo ja ci już nie mogę pomóc; pracuj całą noc, jeśli tego będzie trzeba i wróć dopiero jutro rano po wizycie dozorcy; będę miał ci coś ważnego do powiedzenia.

      Dantès uścisnął rękę księdza, który dodał mu uśmiechem otuchy, i wyszedł, okazując posłuszeństwo i szacunek, jakimi przyrzekł darzyć starego przyjaciela.

      18. Skarb

      Nazajutrz, wchodząc do celi księdza, Edmund zastał go siedzącego na łóżku; z jego twarzy bił spokój. Oświetlony blaskiem promienia, co się przedarł przez wąskie okienko, trzymał w lewej ręce – pamiętamy, że tylko w tej mu jeszcze pozostała władza – rulon papieru, który zwinięty już od dawna, opierał się próbom rozprostowania.

      Nic nie mówiąc, Faria podał Edmundowi ów papier.

      – Cóż to jest? – spytał Dantès.

      – Przypatrz się dobrze – rzekł ksiądz z uśmiechem.

      – Patrzę i wpatruję się –