Александр Дюма

Hrabia Monte Christo


Скачать книгу

młodzieniec wziął za powrót do równowagi umysłowej. Ale tych kilka słów, które wymknęły się Farii po tak silnym ataku, zdawały się wskazywać na niebezpieczny nawrót choroby umysłowej.

      – Skarb? – bąknął Dantès.

      Faria uśmiechnął się.

      – Tak – powiedział. – Masz szlachetne serce, kochany Edmundzie, widzę twoją bladość i drżenie, i rozumiem, co się z tobą w tej chwili dzieje. Ale uspokój się, nie jestem wariatem; ten skarb istnieje, Edmundzie, i jeżeli nie było mi dane go zdobyć, ty go zdobędziesz. Nikt mnie nie chciał słuchać i nikt mi nie wierzył, bo mnie miano za wariata; ale ty powinieneś przecież wiedzieć, że tak nie jest, musisz mnie wysłuchać, a potem wierz lub nie, jak ci się spodoba.

      – Ach, niestety! – szepnął do siebie Edmund. – Znowu mu gorzej, tylko tego mi brakowało!

      Po czym odezwał się głośno:

      – Drogi przyjacielu, atak pewnie bardzo cię zmęczył, nie chciałby ksiądz sobie odpocząć? Jutro, jeżeli ksiądz zapragnie, posłucham tej historii; ale dziś chciałbym jedynie czuwać nad księdzem. Zresztą – dorzucił z uśmiechem – czy skarb to dla nas taka pilna sprawa?

      – Bardzo pilna, Edmundzie! – odpowiedział Faria. – Kto wie, czy jutro albo pojutrze nie przyjdzie trzeci atak? A wtedy wszystko byłoby stracone… O tak, nieraz z gorzką przyjemnością rozmyślałem o tych skarbach, z których dałoby się uczynić fortuny dla dziesięciu rodzin, straconych na wieki dla tych, co mnie prześladowali; ta myśl była dla mnie rodzajem zemsty, delektowałem się nią w mroku mojej celi, w rozpaczy niewoli. Ale teraz przebaczyłem światu przez miłość dla ciebie; teraz, gdy widzę, jaki jesteś młody, ile budzisz nadziei, teraz, gdy pomyślę, ile szczęścia mógłbyś zyskać, gdy wyjawię ci tę tajemnicę, drżę, że będzie za późno, że nie zdążę uczynić cię posiadaczem tych ogromnych bogactw, a jesteś tego naprawdę godny.

      Edmund z westchnieniem odwrócił głowę.

      – Nie wierzysz mi nadal, Edmundzie – mówił Faria. – Czy ton mojego głosu cię nie przekonał? Widzę, że potrzebujesz dowodów. Cóż, przeczytaj tę kartkę, jeszcze nigdy nikomu jej nie pokazywałem.

      – Jutro, przyjacielu – rzekł Edmund, który nie miał ochoty poddać się szaleństwu księdza. – Myślałem, że się ksiądz zgodził, abyśmy rozmowę o tym odłożyli do jutra.

      – Dobrze, porozmawiamy jutro, ale dziś przeczytaj tę kartkę.

      „Nie trzeba go drażnić” – pomyślał Dantès.

      I wziął kartkę, połowy której – być może spalonej – brakowało, i czytał:

      drogich kamieniach, diamentach, klejnotach, i że tylko ja

      wynoszącego około dwóch milion

      znajdzie go, wyważywszy dwudziestą ska

      zatoczki na wschodnim

      tych wykonano dwa otwo

      w kącie najodleglej

      – I co? – rzekł Faria, widząc, że młodzieniec skończył czytać.

      – Ależ nic tu nie widzę, prócz kilku urwanych zdań, słów bez związku; pismo jest zupełnie niezrozumiałe przez to, że ogień spalił resztę.

      – Tylko dla ciebie, bo czytasz to po raz pierwszy, ale nie dla mnie, bo niejedną noc, pobladły, wysilałem oczy nad tym świstkiem, rekonstruując każde zdanie i uzupełniając każdą myśl.

      – Sądzi więc ksiądz, że odgadł sens tych nieczytelnych zdań?

      – Jestem tego pewien, sam zresztą osądzisz; ale najpierw wysłuchaj, jakim sposobem ten papier dostał się do mnie.

      – Cicho! – zawołał Dantès. – Słychać kroki – ktoś idzie – odchodzę – do widzenia.

      I kontent, że się uwolnił od wyjaśnień dotyczących dokumentu, które niezawodnie utwierdziłyby w przekonaniu o szaleństwie przyjaciela, wśliznął się jak wąż w wąski otwór; Faria zaś, któremu przerażenie zwróciło nieco sił, pchnął nogą płytę i nakrył ją matą, aby zasłonić szczelinę, której nie miał już czasu zasypać.

      Komendant, dowiedziawszy się o chorobie Farii, przyszedł właśnie, aby przekonać się, czy była ona poważna. Faria przyjął go na siedząco, unikał wszelkich gestów, które mogłyby go zdradzić i zdołał zataić przed komendantem, że jedną połowę ciała miał sparaliżowaną. Lękał się tylko, żeby komendant, zdjęty litością, nie chciał go przenieść do innego, zdrowszego pomieszczenia i nie rozłączył z towarzyszem. Szczęściem stało się inaczej; komendant odszedł w przekonaniu, że biedny wariat, którego darzył pewną sympatią, cierpi z powodu jakiejś lekkiej niedyspozycji.

      Przez ten czas Edmund, siedząc na łóżku i ściskając głowę dłońmi, starał się zebrać myśli. Faria wydawał mu się od chwili, gdy go poznał, tak wybitnym, rozumnym i logicznie myślącym człowiekiem, że nie był w stanie zrozumieć, jak ta głęboka mądrość mogła połączyć się u niego z szaleństwem, i to tylko w jednym punkcie. Czy to Faria był w błędzie co do swoich bogactw, czy też wszyscy mylili się co do Farii?

      Dantès przesiedział tak cały dzień u siebie, nie mając odwagi pójść do przyjaciela. Pragnął jak najdalej odsunąć od siebie chwilę, w której miał się przekonać o chorobie umysłowej księdza. Taka pewność byłaby dlań okropna.

      Ale pod wieczór, po czasie zwykłego obchodu, Faria, nie mogąc doczekać się młodzieńca, sam postanowił udać się do niego. Edmund zadrżał, usłyszawszy bolesne jęki starca, który usiłował przeczołgać się przez podkop, choć miał sparaliżowaną nogę i bezwładną rękę. Edmund musiał go wciągnąć do siebie, bo starzec nigdy nie zdołałby przedostać się przez wąski wylot tunelu.

      – Widzisz, że nielitościwie zaparłem się na ciebie – rzekł ksiądz z uśmiechem promieniejącym życzliwością. – Myślałeś, że uda ci się uciec przed moją wspaniałomyślnością – nic z tego. Słuchaj więc.

      Edmund zrozumiał, że nie mógł się już wycofać; posadził starca na swoim łóżku, a sam usiadł przy nim na stołku.

      – Wiesz, że byłem sekretarzem – zaczął ksiądz – domownikiem i przyjacielem kardynała Spada, ostatniego z książąt tego imienia. Temu szlachetnemu panu zawdzięczam wszystkie chwile szczęścia w tym życiu. Nie był bogaty, chociaż bogactwa jego rodziny stały się przysłowiowe: bogaty jak Spada, często słyszałem, jak tak mówiono. On jednak – jak głosi plotka – żył z rozgłosu o swojej zamożności. Jego pałac był dla mnie rajem. Uczyłem jego siostrzeńców, którzy pomarli, a gdy pozostał sam na świecie, zwróciłem mu poprzez całkowite poddanie się jego woli to, com otrzymywał od niego przez lat dziesięć.

      Dom hrabiego Spada nie miał dla mnie wkrótce żadnych tajemnic; widziałem nieraz, jak eminencja grzebał w starych księgach i chciwie szperał w familijnych dokumentach. Pewnego razu, gdy wyrzucałem mu bezsenne noce, jakie spędzał na tej pracy, po której wpadał w coś w rodzaju przygnębienia, spojrzał na mnie z uśmiechem pełnym goryczy i otworzył przede mną księgę – była to historia Rzymu. I tam, w dwudziestym rozdziale Żywotu papieża Aleksandra VI był fragment, którego nigdy nie mogłem zapomnieć.

      Wielkie wojny w Romanii zakończyły się. Cezar Borgia, po dokonaniu podbojów, potrzebował pieniędzy, aby kupić sobie całą Italię; papież potrzebował także pieniędzy dla rozprawienia się ostatecznie z Ludwikiem XII, królem Francji, groźnym jeszcze pomimo ostatnich niepowodzeń. Można było zatem przeprowadzić znakomitą spekulację, ale było to trudne do wykonania w biednej, wyczerpanej Italii.

      Jego Świątobliwość wpadł na pomysł. Postanowił mianować dwóch kardynałów.

      Wybór