najniższego urzędnika, który zawadza nadetatowemu koledze. Jeśli umiera król, następca dziedziczy koronę; jeśli umiera urzędnik, kolega, któremu brakło etatu, otrzymuje jego tysiąc dwieście liwrów pensji. Te tysiąc dwieście liwrów to jego lista cywilna i są mu tak potrzebne do życia, jak królowi jego dwanaście milionów. Każdy człowiek, na każdym szczeblu hierarchii społecznej, tworzy wokół siebie mały światek rozmaitych interesów, mający swoje wiry i powinowactwa – jak światy u Kartezjusza. I tylko kręgi tych światków ogarniają coraz więcej, w miarę, jak wznoszą się w hierarchii. Ale wróćmy do twojego własnego świata; miałeś więc być mianowany kapitanem „Faraona”?
– Tak.
– Miałeś się ożenić z piękną dziewczyną?
– Tak.
– Czy komuś nie zależało na tym, abyś nie został kapitanem „Faraona”? Czy komuś nie zależało, abyś nie poślubił Mercedes? Odpowiedz najpierw na pierwsze pytanie, bo porządek jest kluczem do rozwiązania wszelkich kwestii. Czy komuś mogło zależeć, abyś nie został kapitanem „Faraona”?
– Nie. Wszyscy mnie bardzo lubili na statku. Gdyby marynarze mieli prawo wybrać sobie dowódcę, jestem pewny, że mnie by wybrali. Jeden tylko człowiek mógł mieć do mnie jakąś urazę; miałem z nim trzy miesiące wcześniej sprzeczkę, wyzwałem go na pojedynek, ale on nie stanął.
– No, no! Jak się ten człowiek nazywa?
– Danglars.
– Kim był na statku?
– Buchalterem.
– Gdybyś był kapitanem, utrzymałbyś go na stanowisku?
– Nie, gdyby tylko ode mnie to zależało, bo zdawało mi się, że były pewne nieścisłości w jego rachunkach.
– Dobrze. Czy był ktoś obecny przy twojej rozmowie z kapitanem Leclère?
– Nikt. Byliśmy sami.
– I nikt tej rozmowy nie mógł podsłuchać?
– Mógł, bo drzwi były otwarte, a nawet… chwileczkę… tak, tak; przechodził tamtędy Danglars, właśnie w chwili, gdy kapitan Leclère oddawał mi paczkę do marszałka wielkiego.
– No tak – kiwnął głową ksiądz – mamy już niewątpliwy ślad. Czy wziąłeś kogoś ze sobą na brzeg, kiedy dopłynęliście do Elby?
– Nikogo nie zabierałem.
– Dano ci tam list?
– Tak, marszałek dał mi list.
– Cóżeś z tym listem zrobił?
– Włożyłem go do pugilaresu.
– Miałeś więc ze sobą pugilares? Jak pugilares z urzędowym listem mógł się zmieścić w kieszeni marynarskiego stroju?
– Ma ksiądz słuszność, pugilares został na statku.
– Więc dopiero na pokładzie włożyłeś list do pugilaresu, a gdzie miałeś list, gdy wracałeś z Portoferraio na pokład?
– Trzymałem go w ręku.
– Kiedy więc wchodziłeś na pokład, każdy mógł zobaczyć, żeś trzymał list w ręku?
– Tak.
– Danglars tak samo, jak inni?
– Tak samo.
– Teraz słuchaj uważnie i zbierz całą pamięć: czy przypominasz sobie, jak brzmiała denuncjacja?
– O tak, czytałem ją trzy razy i każde słowo utkwiło mi w pamięci.
– Powtórz mi ją.
Dantès powtórzył co do słowa cały list denuncjacyjny.
Ksiądz wzruszył ramionami.
– To jasne jak słońce – powiedział – tylko ty jesteś naiwny i zbyt prostolinijny, skoro od razu wszystkiego nie odgadłeś.
– Tak ksiądz sądzi? – wykrzyknął Dantès – Ach, to byłaby podłość!
– Jaki charakter pisma miał Danglars?
– Piękny, nieco pochylony.
– Jakim napisano zaś donos?
– Pochylonym w lewo.
Ksiądz uśmiechnął się.
– Naumyślnie zmienionym, prawda?
– To pismo było zbyt śmiałe, aby mogło być sfałszowane.
– Czekaj no…
Wziął pióro, czy raczej to, co nazywał piórem, zanurzył w atramencie i napisał lewą ręką na przygotowanym zawczasu pasku płótna pierwsze wiersze donosu. Dantès cofnął się i spojrzał niemal z przestrachem na księdza.
– Ach, to zadziwiające – wykrzyknął – jak tamto pismo było podobne do tego.
– To dowodzi, że denuncjacja napisana była lewą ręką. Jedną rzecz zauważyłem – że litery pisane prawą ręką są zawsze różne, zaś pisane lewą ręką wyglądają identycznie.
– Więc ksiądz wszystko widział, wszystko zbadał?
– No, no, idźmy dalej, przystąpmy do drugiego pytania. Czy zależało komuś na tym, abyś nie ożenił się z Mercedes?
– O tak! Był pewien młody człowiek, który się w niej kochał.
– Jak się nazywał?
– Fernand.
– To hiszpańskie nazwisko.
– Jest Katalończykiem.
– Sądzisz, że byłby zdolny do napisania podobnego listu?
– O, nie! Ten mógłby zakłuć mnie nożem – ale nic innego.
– Tak, taka jest natura Hiszpana; morderstwo tak, ale podłość nie.
– Prócz tego nie znał szczegółów, które podaje ta denuncjacja.
– Nikomu się z nich nie zwierzałeś?
– Nikomu.
– Nawet kochance?
– Nawet narzeczonej.
– Więc to Danglars.
– O! Teraz i ja jestem tego pewien.
– Powiedz mi jeszcze, czy Danglars znał Fernanda?
– Nie… tak!… przypominam sobie…
– Co takiego?
– Dwa dni przed moim ślubem widziałem ich razem, przy jednym stole w altanie u Pamfila. Danglars był wesoły i traktował mnie przyjaźnie, a Fernand był blady i drżący.
– Czy byli sami?
– Nie, byli w trójkę. Siedział z nimi mój dobry znajomy, i to on na pewno poznał ich ze sobą – krawiec, nazywa się Caderousse, ale ten miał już dobrze w głowie. Chwileczkę… chwileczkę… Ach, jak mogłem o tym zapomnieć? Obok stołu, na stoliku stał kałamarz z piórem, leżał papier… – Dantès przetarł dłonią czoło – O nikczemni! Nikczemni!
– Czy chcesz jeszcze się czegoś dowiedzieć? – rzekł ksiądz z uśmiechem.
– Tak, tak, bo ksiądz potrafi wszystko zgłębić, bo ksiądz widzi jasno wszystkie rzeczy. Chciałbym wiedzieć, dlaczego byłem przesłuchiwany tylko raz, dlaczego nie stanąłem przed sądem i czemu skazany zostałem bez wyroku?
– A, to co innego, to sprawa nieco trudniejsza; jaśnie pani sprawiedliwość rządzi się ciemnymi i tajemniczymi zasadami, które trudno przeniknąć. To, co wymyśliliśmy tu odnośnie do dwóch twoich