he… żebyś nie wiem jaki marzący sentyment w to kładła, zawsze powróci struna zmysłowego czaru.
He… he…
Spróbuj – mnie w tę stronę skierował Halski. Kiedyś mówi:
– Proszę zagrać.
Czułam, że płonie jak kandelaber siedmioramienny. Ale chcę go spalić.
Więc zaczynam swawolną, szkaradną, bezecną śpiewkę – Przewodniczkę.
Ty jej, o święta! nie znasz.
Moja łódka
Jest czyściutka
i t. d.
A on kładzie mi ręce na moich rękach.
– Proszę mi zagrać coś bardziej zmysłowego.
Patrzę mu w oczy.
– Wszak to właśnie dla Pana.
– Myli się pani.
I z półki bierze mi Szumanna.
– To!
– Träumerei!
– ?…
– Właśnie.
A potem ironicznie się uśmiecha.
– Jak pani rzeczywiście mało zna to, co pani mieni ludzkiem zwierzęciem.
– Szczycę się tem.
– Niema czem. Pruderja jest nudna i kalectwem dla osoby, pruderją dotkniętej.
Grałam Träumerei.
I wiesz, co?
Chcąc dowieść, że nie jestem „kaleką”, zaczęłam płonąć na zimno w niemożliwy sposób. Chwilami ogarniał mnie wstyd, bo zdawało mi się, że to jakiś krzyk pożądania wyrywa mi się z piersi.
Gdy przestałam grać, Halski odezwał się z cienia:
– Jak na początek… nie źle.
Sądziłam, iż znajdę go nawpół szalonym; pohamowałam swój gniew i odezwałam się obojętnie:
– Gram to pierwszy raz…
– Nie wierzę! – odparł – lecz w to wierzę, że pani gra Szumana tak po raz pierwszy.
Więc, widzisz, gram znów Szumana.
I to dla Alego.
Ach! Nie aniołów to śpiew!
Drgała tam raczej brzęcząca moneta używania w miłości. Nie interes pieniężny, lecz raczej korzyść zmysłowa.
I tem była silniej podana, że na zimno.
Bo aktor ten wzruszy do łez, który sam nie płacze.
Pamiętaj o tem, Helu, bo i w małżeństwie ta wiadomostka przydać Ci się może.
Długą chwilę było cicho. Już lękałam się pomyłki. Czyżby nadwrażliwość dziecięca Alego zawiodła? Sforsowałam nutę. Träumerei zawyło, jak to „pienienie się u piersi” Przybyszewskiego. I powoli, z kąta wypełzać zaczęła ku mnie przekształcająca romantyczność…
Posłyszałam krótki dech…
Pierwsze wrażenie?
Wstręt.
Przemogłam go. Grałam dalej. Przegięłam się rozkosznie. Z jednego ramienia strząsnęłam koronki. Odkryło się. Czułam, że ma cudowny ton kości słoniowej, zaróżowionej lekko cieniem abażuru. I wszystko zaczynało przybierać jakąś przesyconą różami barwę… Coś z lubieżności wyrafinowanej XVIII. wieku. Myśl wszakże o tem, że ten „kawaler”, pełzający ku mnie, ma na sobie garnitur pepita, psuła mi złudzenie. Wreszcie był przy mnie, na klęczkach, jak przystało.
Śliczne, małe rączki dziecka dotknęły się brzegu mej sukni.
Wstrzymałam dech, lecz grałam dalej.
Ali się pochylił.
I ucałował… kraj mej szaty.
Ale ja wiedziałam, że przyjdzie to inne i grałam jeszcze chwilę morendo, wreszcie Szuman ustąpił miejsca żywej melodji.
Melodji mego ciała!
Ach, Helu!… Czyż opisać ci mogę, jak wężowo wykręciłam się na taburecie, jak przegięłam się plecami na klawiaturę, jak ślicznie jakby portret Reynoldt'a rozkrzyżowałam ręce i podałam naprzód piersi.
Cieniuchna tkanina muślinu ledwo kryła me kształty; skrzyżowałam nogi i siedziałam tak, czując sama wielki czar mej piękności i kobiecego uroku. Twarz moja wszakże była ciągle zimna i tylko oczom starałam się nadać wyraz wyczekującej na kraju lasu sarny. Przysłoniłam je rzęsami i czekałam.
Niedługo.
Ali rozpoczął znów swoją monotonną litanię miłosną, ale głos mu drżał i delikatna cera mieniła się przebiegającemi pod skórą płomieniami. Widziałam to wybornie z pod moich rzęs. Wreszcie umilkł. Przez długą chwilę pozwoliłam grać za mnie milczeniu. Gorący wicher owiewał nas oboje. Wreszcie czułam, iż coś powiedzieć muszę, bo wzrok Alego, utkwiony bałwochwalczo we mnie, przechodził… w zyz.
Więc nic nie znalazłam odpowiedniejszego, jak:
– Ach! Ali!…
I wyciągnęłam się bardzo grzesznym gestem haremowej odaliski. On zaczynał przypominać sobie, że ma dwadzieścia trzy lat i że miłość składa się jak róża z kilku listków. Bajka, którą mi w tej chwili śpiewał, czysta była krystalicznie i bosko, ale głos, ale ruch rąk, wciąż mających coś do czynienia z walansjenkami mej roby…
I powoli te ręce sentymentalnego pazia, te ręce, Helu, posunęły się od stóp moich do kolan, jakby kwiaty jakieś oplatały mnie słodko i nieśmiało. Zaczęłam wtedy tracić powoli maskę chłodu i w kąciki ust włożyłam troszeczkę uśmiechu, bardzo zachęcającego i wabiącego. Ale zarazem oczy utkwiłam w sufit. Niby w jakiś sen, w jakąś ekstazę, niby, że nie wiem, co się dookoła mnie dzieje.
Bajka o królewnie i srebrnych orłach snuła się dalej, ale coraz bardziej cichym i drżącym głosem.
Wreszcie rączki Alego posunęły się ku górze. Objął mnie miłośnie i czułam, jak drży cały. Padł mi twarzą na kolana i poczułam gorąco jego ust, cisnących się do mnie. Nie było mi to odrażające, ale było mi to obojętne. Błyskawicznie spuściłam oczy i objęłam sytuację.
Wydała mi się śmieszna.
Nic więcej, tylko śmieszna.
I porwał mnie gniew, złość na siebie i na to rozmazane dziecko, cisnące mi się do kolan.
Jednym gestem pchnęłam go od siebie.
– Co to? Co to? – krzyknęłam.
W tem pchnięciu, w tym krzyku była moja, wzbierająca się przez cały dzień, nienawiść i gniew.
– Jak pan śmie?… Jak pan śmie?
Podniósł ku mnie twarzyczkę.
Był szkaradny. Włosy opadły mu na czoło. Nos mu się zaczerwienił, oczy, te oczy truwera, opiewającego róże rozkwitłe na piersiach damy, zaszły jakąś brzydką, białą mgłą…
I miałam do niego straszną urazę nie za to, że mnie pożądał…
Ale za to, że nie umiał być wtedy pięknym.
Och! Gdyby pod ręką… gitara…
Więc tylko wołałam zaciekle i jakimś ochrypłym głosem:
– Precz! Precz!…
Podniósł się z klęczek jak