ożeni się ze mną.
Na teraz jest koncepistą w namiestnictwie i z pewnością na te tuberozy czyni srogie wydatki i zadłuża się.
A ja mam czekać!
Aż on będzie mógł uklęknąć u wrót świątyni, w której zamknął swe Bóstwo, treść swego życia, essencję czystej, nieskalanej miłości i wielkodusznej dumy.
Tem wszystkiem jestem ja. Uważasz! Romantyzm nie wyginął zupełnie. Widzę, jak błąkają się po świecie takie cienie Don Kiszotków i szukają koniecznie pretekstu do łzawej a uśmiechniętej miłości. Tylko szkoda, że to nie idzie w parze już z pewnemi solidnemi latami i z pewną ustaloną pozycją socjalną.
Skoro te dwie doskonałości wkraczają w życie ludzkie, cała reszta, to jest biel, piękno, poezja, tuberozy, sonety i t. d., giną, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
A natomiast…
Och! Natomiast występuje taki Halski i jego namiętność i jego zasady co do wartości kobiety…
– Smutne to, Helu – powiadam ci – więcej, niż smutne.
I dlatego należy mi się obejrzeć już za czemś istotnie podstawowem, czemś, coby mnie doprowadziło do pewnych, solidnych rezultatów.
I nie gniewaj się, że list ten może trochę nie – tego – ale dziś mi tak jakoś dziwnie. Może ten Ali siedział za długo. Mówi tak cicho i tak monotonnie. A potem jestem rozdrażniona niezrozumiale… Nie wiem, co mi jest. Muszę trochę odświeżyć swój salon. Zacznę bowiem przyjmować więcej osób. – Trzeba, Helu! Trzeba!
A propos. Napisz mi, gdzie kupowałaś twój bujający fotel? Muszę kupić sobie taki sam i pół tuzina jedwabnych, ażurowych pończoch, takich, jak ma Matowska w Dziewczynie z fiołkami.
List jedynasty
Znów mnie karcisz w swym liście. Piszesz, że raczej czekać winnam na owego zbawcę w postaci przyszłego małżonka z rezygnacyą cichą i spokojną panienek bezposażnych i mających mało nadziei. Tak – zapewne. Ale owe panienki mają więcej odemnie czasu, a przytem może nie przesunęły się nigdy przed ich „jaźnią” pojęcia trochę gorące, wymówione ustami takich Halskich, o namiętnym rysunku ust.
Każesz mi, aby i nadal moje sprawy odnosiły się do drobnych jeno afektacyj, jak mawiał miły Kardynał Laute. Widocznie masz przekonanie, że drobne strumyki wytworzą rwący potok. Widzę, jak przerażona podchodzisz z tym listem do światła. Sadzisz, że przeczytałeś błędnie jakieś słowa odnoszące się do mnie. Uspokój się, miła, to tylko taki wieczorny uśmiech w stronę rzeczy niedozwolonych, mały, ledwo zaznaczony Kratzfuss ku temu, co mnie ani ciągnie, ani porywa – ale może, może za-cie-ka-wia.
Voilà tout.
Zresztą winien tej ciekawości Halski. Wszak on kiedyś piał hymny na cześć namiętności, twierdząc, iż ona jedna jest zajmująca, ponieważ w niej są rzeczy nieprzewidziane. Nie myślałam o tem, przeleciało to mimo mnie, jak tysiące jego słów w tym rodzaju, lecz widocznie pozostało w mej podświadomości. Bo nagle dziś dzień cały mam przymusowo w umyśle to słowo zakazane i mnie i tobie.
Namiętność…
Zacznę więc o czem innem.
Dziś dostałam od krawcowej nową bluzę czarną z wielce ciekawą wkładką z cieniuchnego tiulu. Powiadam ci, gors, ręce, ramiona – nagie. Cudowną mamy wreszcie okazję nie chowania światła pod korcem i należy z niej korzystać. Cóż? Kiedy krawcowe mają manje rozróżniać – i oto moja podłożyła mi przyzwoitkę z czarnej tafty, bardzo niesympatyczną. Ale od czegoż nożyczki? Szybko puszczono je w ruch i powstała ze mnie bardzo urocza madame Recamier na czarno, podczas gdy kochanka Chateaubriand'a była na biało. Ona także była sans reproche, jak ongi Bayard, tylko na innem terytorjum. A więc jeśli ujawniano tę część wdzięków za czasów Napoleona, dlaczegóż nie można za czasów prezydenta Neumana? Wyszłam tedy na ulicę, niosąc przed sobą z niedbałym wdziękiem to, co Salomon nazywał:
Sarneczki dwie bliźnie.
W liliowym co pasą się lesie…
Akcentowałam jeszcze ich piękność, rzucając oświetlenie purpurowej parasolki, przez którą królewsko przelewało się słońce. Lecz cóż!… Miasto wymarłe, puste, słomianych wdowców garstka po biurach.
Słowem – rozpacz.
Należało jednak komuś zaprezentować pieśń nad pieśniami za tiulową zasłoną i za to chyba mnie ganić nie będziesz. Prawda? To jest pragnienie zupełnie w mojem położeniu słuszne. Pomyślałam: zajść do Namiestnictwa, odszukać Alego, udać jakąś ważną sprawę, narobić rumoru między nadętemi, a bardzo szczudłowatemi ekscellencjami, ale dałam spokój. Nienawidzę biurokracji, nawet jako przedmiotu chwilowej rozrywki. Pozostał mi więc adwokacina.
Z szumem (bo ja nie pozbędę się nigdy denerwującego szumu jedwabnych dessous), wtargnęłam do kancelarji. Pił właśnie wodę sodową i przykładał sobie do skroni chustkę, zmoczoną w tejże wodzie. Na biurku przybyły dwie fotografie żony, jedna szkaradniejsza od drugiej. Szczególna była jedna z niech, profilem ujawniająca nadzwyczajny, kaczy nos tej damy. Natychmiast narzuciłam się na nią z żarłocznością wampira. Zaczęłam podkreślać piękność „drobnego, klasycznego noska”. Czyniłam to z najniewinniejszą minką. On potakiwał, lecz widziałam, że wrzał cały chęcią wydarcia mi nosatej fotografji z ręki. Rzuciłam słowa uwielbienia i jakby żalu z powodu tej wielkiej miłości, jaką widzę w nim dla niej, a w niej prawdopodobnie dla niego. I przytoczyłam z djabelskim uśmiechem (tak na lewo, wiesz) djabelski artykuł z kodeksu miłosnego z XII-go wieku:
„Małżeństwo nie jest wymówką dostateczną przeciw miłości”.
Skłonił się w milczeniu i zerknął w stronę domowego telefonu, jakby lękał się, by stamtąd ktoś nie posłyszał tej, napozór niewinnej, ale troszkę podejrzanej rozmowy.
Bo – niezaprzeczenie – c'est le ton i t. d., a właśnie ja usiłowałam zastosować ten ton do… pieśni nad pieśniami, które w gorącu przybierały pod czarnym tiulem śliczną barwę różową, jakby ktoś przed mleczną kulą zaświecił nocną veilleuse'ę.
I nagle stała się rzecz niespodziewana.
Oto adwokacina zdobył się na jakiś krok, zbyt szybki, według mnie. Z całą atencją oznajmił mi, iż ma zamiar być u mnie w tych dniach ze „swoją małżonką”…
Schwyciłam sposobność w lot za włosy. Upiekłam przy jednym ogniu dwie kuropatwy. – Pierwsza – to niechęć do nudnej i bezpożytecznej znajomości. Błyskawicą przebiegłam korzyści z zawiązania stosunku z tym domem. Młode małżeństwo nie przyjmuje nikogo z mężczyzn solidnych i wogóle żadnych. Po cóż mi więc tracić czas i nerwy?
Dalej – druga kuropatwa – rzucenie wielkiego niepokoju pod doskonałym pretekstem w serce adwokaciny.
Gdy więc posłyszałam pełen szacunku anons wizyty, drgnęłam cała i przygryzłam usta.
Przez chwilę nic nie odpowiadałam, tylko „wbiłam” po swojemu oczy w syfon z wodą sodową i siedziałam tak, jakby martwa. Wreszcie odpowiedziałam cicho:
– Nie… nie…
Adwokacina zadziwił się tą całą aferą.
– Co – nie?…
– To… co pan mówił przed chwilą.
Lecz on tak „zdębiał”, że już zapomniał.
– Co ja mówiłem?
– Ta… wizyta…
– Nasza?
– Tak.
– Moja