schroniłam się ku drzwiom sypialni i stamtąd, upozowawszy się dobrze na tle różowego oświetlenia, rzuciłam już rozwleczonymi miłym głosem:
– Do jutra!…
Ali stał obałwaniały na środku i tępo patrzył na mnie. Zauważyłam, że mu z kącika ust błyszczała ślina.
To dopełniło miary.
Jeszcze słodziej powtórzyłam:
– Do jutra!…
I znikłam, zamykając drzwi od sypialni.
Wszakże – nie na klucz.
Z kim innym zrobiłabym to coup de maîttre – to zgrzytnięcie klucza, tę niby trwogę przed nim, przed sobą.
Ale przed tem obałamuconem tak prędko dzieckiem nie warto!
W kilka minut posłyszałam, jak Ali wychodził. Ja tymczasem badałam siebie przed lustrem.
Byłam bardzo en forme. Oczy me ślicznie błyszczały, tak, jakby Ali nie odszedł z kwitkiem. To jest, przypuszczam, żeby tak błyszczały… bo właściwie nie wiem, czy… Słowem, byłam zachwycającą.
I czując to, czy zapragnęłam, aby mnie ktoś całował, czy chciałam kogoś całować?…
Nie wiem!…
Nie wiem!…
Podniosłam moje obnażone ramię, z którego spływały fale muślinu i koronek.
I ucałowałam je.
Ja!
Tak.
Ale jak!… Wpiłam swe usta w pachnące ciało. Wgryzłam się w nie do nieprzytomności.
Stuk bramy na dole obudził mnie.
To Ali wychodził.
Czy wiesz, ten hałas przywiódł mnie do równowagi. Jednym susem byłam w salonie u otwartego okna. Wezbrała we mnie wesołość złego stworzenia, które się napiło młodej krwi.
Chciałam jeszcze zobaczyć Alego, jak będzie ogłupiały wlókł się pod murami domów.
A może zacznie chodzić pod oknami i smętnie znów spozierać.
Och, gitara!…
Przegięłam się wpół, półnaga i mimowoli zgorączkowana. Ali stał na trotuarze, jakby się wahał, co począć.
Rozkoszne zadowolenie triumfującej kobiecości przenikało mnie całą.
– Co zrobi? Co zrobi?… Już go ogarnia fala ideałów… Och! Święta Klara, święty Franciszek – aniołowie – cała katarynka…
Czułam moje zęby, białe, błyskające w przestrzeń, ciało przegięte jak pantery, opatrującej ofiarę…
Dobrze mi było.
Nagle Ali odwrócił się i zaczął szybko iść w stronę przeciwną, jak ta, w której mieszkał. Byliśmy bowiem prawie sąsiadami. Niedaleko na rogu ulicy była stacja dorożek i ta stanowiła rozpacz mojego życia. Ku niej to pędzi, jakby gnany Ali. Widzę go w tej zgniłej studni ulicznej, bijącej ku mnie zatrutemi letniemi wyziewami. I w migocie latarni zdaje mi się, że na plecy, na ramiona chłopca, wskoczyła jakaś zjawa, chuda, straszna, którą widzę jedynie z tyłu. Coś z tych Mors Ropsa, czarne pończochy, spadająca bielizna z wychudłych ramion.
Popędza go, bije piętami, odzianemi w wykrzywione lakierki, w jego piersi.
A on się spieszy… spieszy…
Dopadł do dorożek.
Wskoczył w jedną.
Mignęła mi para siwych koni w ciemności. Ali, stojąc już w dorożce, coś mówił do fiakra, poczem padł na poduszki, woźnica zaciął konie i szalonym pędem ruszył w ciemność…
W ciemność, w zaduch, w piekło rozwartej szeroko paszczy miasta.
Ze stopni dorożki zeskoczyło widmo Ropsa i zwróciło ku mnie swą twarz trupią o wyszczerzonych zębach.
I wybuchnął śmiech…
Ja nie wiem, kto się śmiał, Helu, ja nie wiem, kto…
Ja? Czy ta na dole…
Czy może my obie?
List trzynasty
Robisz mi wymówki, Helu, że milczę… Tak. Milczę, ale przysięgam ci, to nie moja wina. Ostatni twój list był mi ciężkim zarzutem. Piszesz, iż nie powinnam tak postępować względem Kaswina i t. d. Ach, moja droga. Zawsze złudzenia! Mnie winisz, jakobym kokieterją moją… – Pardon. Skoro się dowiesz całej reszty, może się uspokoisz nad losem truwera. Otóż ten pan prosto odemnie popędził – zgadnij, gdzie? – Do wesołych cór Koryntu w Casino de Paris, z któremi bawił się aż do rana. – Skąd wiem? – Ach Boże! – Trochę sprytu… Dorożkarz o parze siwych koni. Odnalazłam go.
Mówię:
– Przyjacielu… mój brat (!) wczoraj jeździł twoją dorożką wieczorem. Zostawił gdzieś laskę. Jest to laska wzięta przez pomyłkę. Przywieźcie mi ją z powrotem. Dostaniecie suty na piwek. A paniczowi nic nie mówcie!…
Banknot dziesięciokoronowy migoce mi w rękach.
Dorożkarz, pijacka wyga, imitacja i karykatura a weaner-fiaker, uśmiecha się obleśnie.
– Kiedy bo…
– Ale oddadzą, oddadzą…
– Że tam trudno…
– Jedźcie tylko.
Czy udał, czy się złapał. Dość, że pojechał.
A za nim w ślad, w ślad…
Kto?
Ja!
– Ach! Co znowu.
Moja Hania, druga wyga, tylko nie zapijaczona – drugą dorożką, w której już na ten cel tkwiła od pół godziny.
Wprawdzie automedon Alego laski nie przywiózł, ale za to Hania wyrecytowała ulicę, dom, numer – wszystko najlepszej sorty i najbezecniejszego przeznaczenia.
I co ty na to?
I wiesz, jeśli mam być szczerą, to było mi tak, jakby mnie kto nagle zabłoconą ręką w twarz wyciął.
Takie uczucie.
I ciągle je czuję, ciągle.
A teraz twój list na dodatek. Czego chcesz właściwie? Sam Ali mi nic zarzucić nie może, bo przecież byłam najwyraźniej pogrążona w półśnie…
A gdy się zbudziłam, odepchnęłam go przecież od siebie.
Nie lękaj się. Ja to robię doskonale, arte. Gdybym nie umiała, nie puszczałabym się na ślizkie i niepewne rzeczy. Nie potrzebujesz mi przypominać, co jestem winna sobie i swojej godności. Ręczę ci, że gdybyś się ich spytała, każdy ci powie, że jestem kobietą bez skazy. Tylko na Boga! Czyż my, kobiety uczciwe, mamy być pozbawione już wszelkich przyjemności?
Nawet tych – przedwstępnych?
List czternasty
Dopisuję dziś jeszcze te kilka słów, bo przyznam ci się, iż rano byłam tak oburzona na Alego, na ciebie wreszcie, że nie poznawałam sama siebie. Całe popołudnie przepędziłam w łóżku. Tak! Rozebrałam się i położyłam. Niby chora! Ślicznie wyglądałam cała w koronkach i okryta cieniuchnym, jedwabnym weneckim kocykiem, koloru fraise, pod którym zaznaczałam się jak posąg koralowy.
Przemknęła mi po głowie myśl:
– Czy tak wygląda