Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe


Скачать книгу

Bonerowi jawnie było pilno, wskazał siedzenie Dudyczowi, i z obojętnością wielkiego pana, który rad zbyć się natrętnego klienta, rzekł do niego.

      – No, Dudycz, cóż ty mi przynosisz ze dworu? Masz co do mnie?

      Petrkowi jakoś wytłómaczyć się na razie było ciężko; niewymówny, szukał po głowie od czegoby miał począć.

      – Ja do W. Miłości w mojej własnej sprawie przychodzę – odezwał się nieśmiało.

      – Mówże, proszę.

      – Chciałbym – dodał Dudycz niezgrabnie – chciałbym się żenić…

      – A któż ci broni? – śmiejąc się odparł Boner. – Jesteś pełnoletni oddawna.

      Zczerwienił się Dudycz.

      – Ale bo – rzekł – idzie tu o pannę z fraucymeru królowej JMci.

      – I chcesz, aby ci król JMć był swatem – począł Boner wesoło. – Ale, Dudyczu mój, to ci rychlej zaszkodzi niż pomoże. Stara pani nasza dąsa się na nas.

      – Ja to wiem – począł Petrek widocznie skłopotany tem, jak przystąpić do sprawy – ale właśnie się tak rzeczy składają, że moje ożenienie królowi staremu będzie bardzo na rękę, więc myślałem że mi do niego pomoże.

      – Królowi? twoje ożenienie? – rozśmiał się Boner, z góry spoglądając na biednego zafrasowanego petenta – nie rozumiem, mów jasno.

      Dudycz zniżył głos i począł nieśmiało.

      – Mówią, że młody król na tę samą pannę rzucił okiem i że królowa, aby go od przyszłej małżonki odstręczyć, patrzy na to przez szpary… hm!…

      Boner zrozumiał, ale się zmarszczył.

      – Mówisz o pięknej Dżemmie? – zapytał.

      Głową potwierdził Dudycz, a uśmiech politowania prześliznął się po ustach pana podskarbiego.

      – Żal mi cię, mój Dudycz – rzekł – ale na miłość, jak na śmierć, lekarstwa nie masz!

      Poruszył ramionami i zamilkł.

      – Czegóż tedy właściwie chcesz? – odezwał się po dość długiej przerwie, w czasie której Dudycz się jaśniej nie zebrał tłómaczyć. – Król nie ma mocy nad fraucymerem żony; jeżeli Bona sobie tego nie życzy, Włoszka owa także pewnie młodego króla będzie wolała, niż starego dworzanina… w czemże my ci pomódz możemy?

      Petrek podniósł oczy.

      – A jeśli staremu panu dokuczy to, że młoda królowa przybywszy, źle będzie przyjętą… bo młody król gdy się rozkocha… nie zechce do niej przystać? Juścibyście się Włoszki pozbyć radzi zawczasu, a ja ją gotów jestem wziąć.

      Boner słuchał, ale obojętnie i dumnie.

      – Wiesz Dudycz – rzekł w końcu – rachunek twój nie głupi, to prawda, ale przeciwko nam, to jest przeciwko najjaśniejszemu panu naszemu, może kto chce używać broni intryg nikczemnych, podstępów i zdrady, on nigdy, nawet w obronie najświętszych praw, tej podłej broni nie użyje. Stara królowa niech czyni co chce, spodziewamy się ją zwyciężyć w sposób bardzo prosty i jasny, młode małżeństwo usuwając z pod jej wpływu. Naostatek, mój Dudycz, łowisz ryby przed niewodem, wszystko to tylko projekty i domysły.

      Przykro było taką obojętną odpowiedzią zbytemu, z niczem odchodzić Dudyczowi… siedział jeszcze zadumany. Boner tymczasem z innego tonu, poufalej rozpoczął mówić do niego.

      – Żal mi cię, mój stary – rzekł – bo wcale już młodym nie jesteś, że się ważysz na prawdziwe szaleństwo… Po co ci to? Padniesz w każdym razie ofiarą…

      – A kiedy komu to miło! – odparł Dudycz. – Dziewczyna mi się haniebnie podobała… chcę mieć taką piękna, żeby mi jej wszyscy zazdrościli. Na to całe życie pracowałem, abym miał za co szaleć na starość!

      Rozśmiał się Boner.

      – Znałem takiego – odparł – co widząc człowieka zarzucającego sobie pętlę na szyję, aby się powiesić, stał, patrzał i ani się ruszył, a powiadał potem: wolna wola jego! kiedy mu życie obmierzło… Jabym ci też to powinien rzec.

      Skłonił się Dudycz nic niezmięszany.

      – Wątpię, abyś Włoszkę miał za sobą, jeżeli młodemu panu w oko wpadła – odezwał się podskarbi.

      – Teraz pewnie patrzeć na mnie nie będzie, ale poczekawszy – rzekł chłodno Dudycz i na chwilkę zamilkł, kończąc potem:

      – Poczekawszy, panie podskarbi… jam nie prorok, ale powiem panu, że i król stary i wszyscy wy będziecie radzi, że ja ją sobie zechcę wziąć. Otóż ja zawczasu się polecam…

      To mówiąc skłonił się.

      Boner, który go znał i nigdy o nim wielkiego nie miał wyobrażenia, teraz tak był zdumiony i miłością tą i cierpliwą jej rachubą i przewidywaniami Dudycza, że stał moment nie wiedząc co powiedzieć.

      – Zwierzyłeś mi się – rzekł w końcu – ja ci za to nie mogę inaczej zawdzięczyć jak dobrą radą: nie rozplątuj zawczasu niepotrzebnie, co w końcu sam może później będziesz musiał porzucić i zaniechać.

      Energicznie podniósł głowę Petrek.

      – Nigdy w świecie – odparł stanowczo – ja co sobie raz postanowię, panie podskarbi, to muszę dokonać. Mało nie trzydzieści lat o chlebie i wodzie pracowałem, żeby się dorobić grosza… no, mogę lat kilka starać się o taką żonę, jaką sobie mieć zapragnąłem.

      Skłonił się mówiąc to i wziął za beret włoski, który był na krześle położył.

      Boner patrzył za odchodzącym w milczeniu. Poruszył ramionami i tak się rozstali.

      W znanej nam pięknej komnatce z oknem na szerokie błonia za Wisłą, siedziała następnego ranku piękna Dżemma, ale dnia tego wyglądała całkiem inaczej. Twarz miała świeżą, rozweseloną, odmłodzoną, uśmiechającą się, dumną… promieniała zwycięztwem. W ręku trzymała robotkę, jedwabną chustkę, którą wyszywała we wzory, ale myślała o czem innem, a wzrok jej niekiedy zwracał się na komnatę, w której widać było rzuconą na poręcz krzesła sztukę atłasu różowego, cudnej barwy, i wiązkę złotych forbotów, przeznaczonych do jej przyozdobienia. Tuż na stoliku leżał przepiękny różaniec z koralów oprawnych misternie w złoto. Były to, jak się łatwo domyślać można, dwa świeżo otrzymane podarki. Ale nie one może tę wesołość na lica wywołały, coś więcej miała w duszy, gdy tak zwycięzko na świat patrzyła. Kiedy niekiedy srebrnym głosem, ale zcicha próbowała włoską jakąś nucić piosenkę, lecz myśli jej przerywały.

      Wtem zaszeleściało od strony drzwi, które do sypialni prowadziły, i weszła młoda, piękna, ze śmiałem czarnych oczu wejrzeniem, dziewczyna. Rysy twarzy świadczyły, że Włoszką była i choć młoda, już postradała przedwcześnie tę dziewiczo-dziecięcą świeżość i urok, jakim Dżemma czarowała. Namiętny wyraz tłómaczył prędkie rozstanie się z młodością. Pomimo to była i czuła się jeszcze bardzo piękną, a wdzięk stracony zastąpiła pewność siebie i jakaś zuchwałość, która też ma wielką siłę. Szła na palcach, jakby Dżemmę podchwycić na czemś chciała…

      Typ to był zupełnie odmienny, a najpospolitszy pod włoskiem niebem: bujny włos kruczej czarności, nieco kędzierzawy, oczy jak węgle, brwi bujne, usta koralowe, pełne, owal twarzy wdzięczny, formy bogate i już rozwinięte nieco zanadto może. Biała, bez rumieńców prawie, w twarzyczce