Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe


Скачать книгу

go do uznania wolności sumienia, jako dopełniającej swobody prawami poręczone narodowi.

      Dudyczowi wiadomem było, że w domu Bonera, przy Floryańskiej ulicy, za wielkiem pierwszem podwórcem, na tyłach, w miejscu mniej dostępnem i widocznem, w izbie bardzo przestronnej zbierali się nowej wierze pozyskani uczniowie. Odbywały się tu ciche modlitwy, narady i rozprawy, tu zwykle przybywający z Niemiec stawali gospodą, albo się o nią dowiadywali.

      U Bonera, który na pozór katolikiem był i miał nawet wziętość u ks. Samuela, a unikał rozmów drażliwych – ogniskowały się wszystkie zabiegi protestantów, przygotowujących do lepszej, jak sobie obiecywali, przyszłości.

      Kamienicę tę znał Dudycz, ale pewna obawa wstrzymywała go dotąd od uczęszczania na nowe nabożeństwa, a w rozprawach chyba jako słuchacz mógł uczestniczyć – i na prawdę niewiele go one obchodziły. Człek praktyczny myślał tylko o tem, jak z każdej sposobności dla siebie skorzystać.

      Tym razem nie do zboru, ale do pana Seweryna Bonera zbliżyć się mu było potrzeba. Obrachował, że jako sprzymierzeniec mógł służyć tym, co popierali sprawę młodej królowej. Rozumował po gburowsku, zprosta, i szedł prosto też do celu.

      Zmierzchało już gdy znalazł się przy ogromnych wrotach kamienicy, w której kancelarye czynnego Bonera, jego dwór, rodzina, domownicy i skarbiec się mieściły. Ruch tu zawsze był wielki, bo Boner miał niezmiernie rozgałęzione stosunki, interesa ogromne i rozliczne, a zajmował stanowisko wyjątkowe. Szlachta go miała za swego, mieszczanie widzieli w nim też brata i wodza, bo z ich stanu wyrosnął. Był to zarazem pan, majątkiem magnatom równy, urzędnik skarbowy mający króla zaufanie, kupiec i handlarz, a jak na owe czasy i bankier, bo przez niego najpewniej przesyłały się pieniądze w najdalsze kraje.

      Mało który cudzoziemiec zawitał do Krakowa, nie mając do niego listu polecającego, karty na odebranie pieniędzy.

      Wszystkim wiadomem było, że ta potęga stała po stronie króla Zygmunta Starego, ks. Samuela i hetmana.

      Boner nie wojował jawnie z Boną, czynił jej nawet małe przysługi, lecz tak się ująć, jak ona chciała, nie dawał.

      Dudycz potrzebował się z nim rozmówić. Wchodził właśnie we wrota, gdy młodego znajomego sobie mieszczanina Krieglera spotkał, który spojrzawszy nań tylko, ujął pod rękę i z sobą poprowadził, nie pytając nawet po co i do kogo idzie.

      Dudyczowi zdawało się, że i on pewnie Bonera szuka. Dopiero w połowie podwórza, gdy ciągle jeszcze szli dalej, dowiedział się od Krieglera, który mu to szepnął na ucho, iż właśnie wieczorne miało się odbywać nabożeństwo. Ponieważ na niem spodziewał się zobaczyć Bonera, a przytomnością swą polecić mu i zyskać ufność jego, Dudycz się dał poprowadzić.

      Izba przeznaczona na ten zbór tymczasowy, znajdowała się w samej głębi drugiego podwórza na pierwszem piętrze, na które po ciemnych wschodach drapać się było potrzeba. Szło z niemi razem osób kilka. Nie sprawdzał nikt kto wchodził i czy miał tu znajdować się prawo, bo się zdrady nie obawiano. Czujność wielka, uśpiona kilkoletnim pozornym spokojem, ustała.

      Weszli do przyciemnionej sali, którą teraz dopiero kilku świecami zaczęto oświecać. W głębi stał okryty kobiercem i białym obrusem stół, a na nim krucyfiks srebrny. Żadnego zresztą obrazu, godła, sprzętu zwykłego miejscom modlitwy, widać nie było. Oprawna w skórę biblia leżała pod krzyżem.

      W sali było już osób kilkanaście, które oczekiwać się zdawały – jedne siedząc na ustawionych we dwa rzędy ławach bez poręczy, drugie po cichu rozmawiając gromadkami. Twarzy przytomnych trudno było z początku rozpoznać w mroku, ale więcej niż połowa przytomnych tu miała na sobie odróżniające ich od świeckich suknie duchownego kroju. Barwa czarna dla mężczyzn i kobiet była w tej epoce wielce używaną i modną, ona więc sama nie stanowiła różnicy… ale płaszcze, birety, pasy, sutanny a nawet tonsury wskazywały duchowieństwo. W znaczniejszej części byli to ludzie młodzi a buta i gorączka patrzyła im z twarzy. Oglądali się niespokojnie zdradzając trochę obawy, nadrabiając zuchwałą miną.

      Dudycz, którego Kriegler u drzwi opuścił, został sam, a wszedłszy niemal mimowoli i zbytniej nie mając ciekawości, usiadł sobie na ławie.

      Zwolna pusta izba napełniać się zaczęła, a rozproszeni goście zajmować miejsca na ławach. Petrek postrzegł zdala i Seweryna Bonera i znanego wszystkim Justa Decyusza, i kilku innych przewódzców.

      Po upływie ćwierć godziny, w sposób bardzo prosty, rozpoczęło się owo zapowiedziane nabożeństwo. Zanucono psalmy po niemiecku, niebardzo głos podnosząc. Czuć było, że się nie chciano zdradzić. Śpiewy szły nie dosyć sworno i niepotrwawszy ustały. Naówczas mężczyzna czarno ubrany, w sukni długiej kroju duchownych przypominającego, wystąpił za stół przed krucyfiks i mówić rozpoczął. Głos jego w początku był cichy, twarz blada, oczy nieśmiało biegały po słuchaczach, ale wnet rozgrzał się i własnemi słowy i okazywanem mu jawnie współczuciem. Oczy wszystkich chciwie były zwrócone ku niemu, niektórzy na palcach z dalszych ław do bliższych się przesuwali, aby lepiej słyszeć mogli. Kaznodzieja mówił po niemiecku, Dudyczowi język ten nie był całkiem obcym, lecz rzecz cała dla niego zbyt ponętną nie wydawała się – pozostał więc na swej ławie zdala, i z mowy ledwie kilka frazesów mógł pochwycić.

      Predykant przybyły z Witenbergi, gwałtownie występował przeciwko despotyzmowi Rzymu – powtarzał wszystko, co przeciw papieztwu naówczas głoszono, starając się je oczernić i wstrętnem uczynić. Mówił o kościele Chrystusowym, o idealnym grodzie Bożym, o przyszłej szczęśliwości świata odrodzonego i oczyszczonego z bałwochwalstwa. W końcu jakiś szał proroczy nim owładnął, i to co mówił stało się prawie niezrozumiałem. Apokalypsis, wyciągi z ksiąg proroczych, zastosowane do czasów nowych, fantastyczne obrazy – ognistemi rysy piętnowały się w umysłach słuchaczów.

      Wrażenie było ogromne, a gdy skończywszy uznojony apostoł zamilkł… cisza zapanowała grobowa i, choć inni mówcy zapowiedzeni byli, nikt się odezwać nie śmiał.

      Po długich szeptach i naradach zanucono pieśń dziękczynną także po niemiecku i na tem skończył się ów obrzęd wieczorny.

      Dudycz postrzegł jak potem kołem otoczono bladego predykanta, który jeszcze będąc pod wpływem natchnienia, jakie mu kazanie jego dyktowało, ocierał czoło i ust prawie otworzyć nie mógł.

      Niektórzy z duchownych zbliżyli się ku niemu. W sali poskupiały się gromadki. Wszyscy byli pod naciskiem tych wyrazów natchnionych, widocznie napełniały ich one jak najlepszemi dla przyszłości tego kościoła nadziejami.

      Petrek patrzał, słuchał, lecz naprawdę pragnął, aby się to wszystko jak najprędzej skończyło i żeby wychodzącego ztąd gospodarza przyłapał. Ale ten był tak oblężony, że Dudycz w końcu postanowił się wymknąć i czekać na niego w dziedzińcu.

      Tu już ciemno się tak zrobiło, że po chwili przeniósł się do bramy, i długo czekać musiał, nim nareszcie spostrzegł idącego Bonera, którego pośpieszył pozdrowić.

      Roztargniony podskarbi niebardzo nań zważał i byłby pominął, gdyby Petrek nie szepnął mu, iż chce z nim mówić na osobności.

      Boner, w sile wieku, pańskiego oblicza, postawy pięknej mąż, zmierzył go od stóp do głów oczyma, jakby pytał: co on, biedny człeczyna, z nim privatim mieć może do czynienia? Ale snadź przypomniał sobie, iż sam go kilkakroć używał do porady w sprawach żupy, i kazał mu iść za sobą do mieszkania.

      Wewnątrz kamienica tego bogacza i możnego dygnitarza nie ustępowała najwspanialszym domom książęcym.

      Zbogaceni mieszczanie lubili okazywać, że razem z fortuną