Józef Ignacy Kraszewski

Król chłopów


Скачать книгу

gość. Dużo ciężarów na sobie macie? Płacicie co Neorży? – To człek żądny grosza?

      – Znacie go – miłościwy – rozśmiał się Wiaduch, ale, który z nich inny! Każdyby rad wziąć, czego sam nie zapracował! I nie dziw, potrzeba im dużo. A z czegoby te szaty mieli piękne, i woźniki, i stroje, i klejnoty, i dobre jadło i napitek zamorski?

      Słuchał z ciekawością podróżny, który o chlebie nawet zapominać się zdawał. Usta mu się do uśmiechu składały.

      – Jak was mianują? – zapytał.

      – Mnie na chrzcie świętym nazwano Leksą, a ludziska niepoczciwe ochrzcili Wiaduchem…

      Ruszył ramionami – Wiaduch! Niech będzie i Wiaduch!

      – Gospodarka dobrze idzie? – badał dalej gość.

      – A no – idzie i kuleje – różnie bywa – mówił poufale kmieć. Pracować trzeba, bo człowiek i na siebie i na dzieci, na grad, na burzę, na złodzieja musi zarobić, na pana Neorżę i na księdza… Wszyscy żyją z nas…

      – Tak ci jest – mój stary – odparł, wysłuchawszy przybyły, ale wy lejecie pot, a drudzy was broniąc, krew wylewają.

      Wiaduch się rozśmiał serdecznie.

      – No – krew i nasza się leje – rzekł… nie jeden raz… ale jaki tam pan Bóg na świecie porządek ustanowił, my go nie przerobimy. Machnął ręką.

      – Przecie chleb macie? – pytał dalej ciekawy podróżny, przypatrując się, jak Garuśnica z dziewczęciem koło ognia i garnków chodziła.

      – Bywają i głodne lata – westchnął kmieć. U mnie to tam jeszcze ziarna w zapasie trochę jest, a drudzy na przednowku czasem i trawę gotują, zielska i korę tartą jedzą… a z głodu mrą; który Boga w sercu nie ma, naówczas rozbija.

      Rozśmiał się słuchający i dodał butno.

      – Nie dziw, bo ziemianie a rycerstwo często i głodu nie znając, rozbija po gościńcach.

      Zdawało się to śmiałe powiedzenie dziwić gospodarza, pomyślał w duchu, że juści sam on do rycerstwa należeć nie mógł, kiedy się tak o niem odzywał.

      Spojrzał bystro…

      – Miłościwy mój – odezwał się poufale, pp. ziemianom się nie dziwować. Wszak ci to z przeproszeniem, i bydle gdy się dobrze naje, bryka a dokazuje. Im ci też tu w tem naszem królestwie nieźle się dzieje…

      Po namyśle poprawił się Wiaduch.

      – Pono tak i wszędzie na świecie.

      – Tak jest – potwierdził gość – w innych ziemiach toż samo, albo i gorzej.

      – Nie zawsze to tak bywało – począł Leksa – ojcowie mówią, wszyscy jednacy byli, potem się to popsuło… i kmieć, na pół niewolnym został.

      – Ależ! – zaprzeczył słuchający – kto wolen był, ten i jest!

      Wiaduch głową potrząsał.

      – Siłaby o tem mówić – rzekł.

      – Mówcie, proszę, rad posłucham – wtrącił, do chleba powracając, siedzący na ławie. – Kmieciowi tak źle u nas nie jest…

      Popatrzał mu w oczy Leksa i potrząsł głową.

      – A no – rzekł – tylko że za kmiecia zabitego lada kto gdy zapłaci cztery grzywny winy, a za głowę blizkim sześć, nic mu nie będzie, a za ziemianina musi sześćdziesiąt dać i czasem tego nie starczy…

      Kmieciowi, gdy dokuczy Neorża taki, nawet się z ziemi jego wynieść nie może, musi czekać wedle obyczaju, albo na pana klątwy, albo żeby mu dziewczynie krzywdę wyrządził, lub by za jego długi pokutował… a i tak…

      – Przecie sędziów macie? – zarzucił gość.

      – Sędziowie albo ziemianie są, lub się ich boją; sprawiedliwości u nich nie znaleść.

      Osądzą źle, jakże tu sędziego naganić? Jeżeli kasztelan przy sądzie był, gronostaje lub łasicę trzeba mu dać za to. Sędzia za każdą sprawę cztery grosze żąda, bo dla niego małej niema.

      Woźny przyjdzie z czeladzią swą, bierze woły, suknie, siekiery, motyki… kiedy się czem opłacić nie masz.

      Gdy tak Wiaduch rozprawiał, podróżny się przysłuchiwał pilniej coraz.

      – A jakażby na to rada była, aby sprawiedliwość się działa każdemu? – zapytał – boć i kmieć ją powinien mieć.

      Wiaduch aż z ławy wstał, tak mu się pytanie dziwnem zdało.

      Popatrzył na badającego.

      – Miłościwy panie – rzekł – jam prosty człek, ale mnie się widzi, że na to rady nie ma. Chodzę ja do kościoła i słucham, co ksiądz rozpowiada; pono na świecie tak bywało i do końca świata zostanie.

      Zamyślił się gość, ale wtem Garuśnica z Bogną zaczęły się zwijać około stołu, przynosząc jadło… A choć niewytworne ono było, chłopskie, głodny zabrał się doń śmiejąc, i jakby po raz pierwszy w życiu tych przysmaków kosztował.

      Smakowało mu wyśmienicie.

      Wiaduch też miskę wziąwszy na kolana, zajadał spuściwszy głowę.

      Postawiła Bogna przed gościem dzbanek z piwem i prosty kubek drewniany, tylko z instynktem kobiecym, chcąc go przyjąć dobrze, dobrała najpiękniejszy. Świeżo był wystrugany, jak toczony, a na jasnem drzewie kraśne obwódki jakby obręcze zakreślały.

      Gość nalał sobie, i do zapatrzonego ładnego dziewczęcia kiwnąwszy głową przepił, aż się zarumieniło, twarz zakryło i ku ognisku cofnęło.

      Jedli czas jakiś milczący, lecz młody pan, wkrótce przerwaną na nowo począł rozmowę.

      – Mówcież mi, proszę – rzekł – o waszym stanie i o dolegliwościach jego, dobrze to wiedzieć, aby radzić temu.

      Wiaduch ruszył nieznacznie ramionami z niedowierzaniem.

      – Wiedzieć jak wiedzieć – rozśmiał się – ale poradzić ani król nie potrafi…

      – Ani król? – zdziwiony podchwycił gość – przestając jeść i wlepiając oczy w niego, a to dla czego? przecie siłę ma, wolę ma!

      – A no, jeno rycerstwa swe musi oszczędzać, ziemianów nie drażnić, bo on panuje, a oni go trzymają. Za ziemiany i rycerstwem kmiecia nie widać. On stoi na końcu, ostatni.

      – Przecie król wszystkim panem jest – sprzeciwił się słuchacz – tak rycerstwu jak kmieciowi.

      – Pewnie – rzekł Leksa – ono się tak zwie, ale w rzeczy tylko to prawda, że kmieć wszystkim służy, a nim się nie opiekuje nikt krom pana Boga.

      – To się przecież na opiekuna skarżyć nie możecie – zaśmiał się słuchacz.

      – Nie skarżym się – zamknął stary, którego rozmowa nie zdawała się bawić…

      Zamilkli, pomilczeli. Garuśnica nową miskę przysunęła gościowi… Bogna, wytarłszy fartuchem, podała mu łyżkę drugą za co się jej uśmiechnął tak, że znowu do ognia uciec musiała.

      Zadumał się trochę przybyły, nim jeść począł, głodu już pierwszego zbywszy, jakby coś mu na myśli ciążyło.

      – Więc nie bardzo sobie życie chwalicie? – zapytał.

      – Ani chwalę, ni narzekam – rzekł Wiaduch. – Mam ci taką naturę, że wesoło biorę co Bóg zeszle, bo gdybym się trapił, sambym sobie szkodził… i tyle.

      Znowu ręką zrobił