mówił, jak się do Bogny uśmiechał – jak jej pierścień podarował – wszelka trwoga ustąpić musiała i sam kmieć uznał, że król gniewnym być nie mógł.
Rozważał teraz i on, i wszyscy, jak on do innych ludzi i rycerstwa był podobny, a po niczem w nim królewskości jego odgadnąć nie było można.
Chociaż niespodziane te odwiedziny wielkie nawet na Leksie uczyniły wrażenie, jednakże nazajutrz wstał do dnia swoim zwyczajem i na pole wyszedł…
Ciarach też i Wąż, rozprawiając o wczorajszem przez cały dzień, ani się spostrzegli, jak wieczora doczekali. Ani dnia tego ani następnych nie przyszło nic takiego, coby mogło lub gniew króla, albo jego łaskę im oznajmić.
Powoli więc zacierało się wspomnienie, a w miesiąc potem Wiaduch żartując sobie, opowiadał jak króla poufale, siedząc przy nim na ławie, przyjmował.
Już był uspokojony zupełnie, gdy jednego południa zawrzało przed wrotami aż strach. Wiaduch był na polu, Garuśnica z córką, choć nie bardzo trwożliwa, zaparła się w pustej chacie, i myślała czy się nie wdrapać na wyżki, drabinę wciągając za sobą, bo rycerstwo jakieś zuchwałe, strasznie klęło i dokazywało, o Wiaducha się upominając.
Baba wyjrzawszy ostrożnie z po za zasuwy, poznała Neorżę.
Sam on był, opasły człek, któremu z konia zleść i na konia się wdrapać było trudno, czerwona, okrągła twarz paskudna, oczy małe czarne… Siedział na szkapie spasłej jak sam i wściekał się…
Wiaducha wołano na gwałt.
Był niedaleko na swoim łanie i posłyszawszy hałas, powoli, z rękami w kieszeniach ukazał się w dziedzińcu. Zobaczywszy i poznawszy Neorżę, zdjął czapkę i pokłonił się, ale go łajanie i gniew wcale nie poruszyło.
Przystąpił blisko.
Neorża rękę, w której bat trzymał, do góry podniósł.
– Tuś mi! – krzyknął, ha! zbóju! – Będziesz ty na mnie królowi skarżył? – dam ja ci! – Skórę zedrę z ciebie.
– Ja? – zapytał Wiaduch ze zwykłą swą spokojnością szyderską i niecierpliwiącą gorzej niż zuchwalstwo. Ja?
– A któż?
– Nie wiem, jam na was nie skarżył – rzekł Leksa zwolna. Mówiłem ci z miłością jego, i był u mnie gościem, ale o waszą miłość nie pytał, a jam nie wiedział, kto on jest…
Neorża patrzał nań i pięści ściskał w kułaki.
– Osyp dałeś? – grzywneś zapłacił? – krzyknął.
– Nie winienem nic – rzekł Wiaduch – patrząc w ziemię.
– Było ci dotąd dobrze na mojej ziemi – zawołał pan – bo ziemia ta moja jest i jak pies łże, kto mówi inaczej – siedziałeś spokojny – teraz dopiero poznasz, jakim ja być umiem!
Boś skarżył na mnie.
Wiaduch popatrzał nań.
– Król na was skarżył przedemną, – odparł obojętnie – nie ja przed nim…
Pan nie odpowiadał nic.
– Czyńcie sobie co chcecie – dodał Leksa – wola wasza.
Neorża miał widać wielką ochotę inaczej się z kmieciem rozprawić – lecz coś go wstrzymywało. Podniósł rękę do góry, pogroził.
– Poznasz ty mnie! – zawołał – poznasz…
I batem z całych sił skropiwszy konia, pobiegł dalej, a dwór i ludzie za nim się puścili.
Wiaduch nałożył czapkę na uszy, ręce powkładał w kieszenie, obejrzał się ku studni, a że na zrębie wiadro stało, poszedł się napić z niego, otarł usta i tak obojętny, jak przyszedł, do swojego pługa powrócił.
Ciarach myślał, że mu co powie.
– Wiu hot! – odezwał się na konie i – orać począł…
W chacie cicho było, ale w dni trzy urzędnik Neorży stóg siana z łąki Wiaducha w biały dzień zabrał do siebie. Na zapytanie odparł, że takie było przykazanie, że trzy miarki żyta miał zaraz przywieść Leksa i pół grzywny zapłacić.
– Za co?
Włodarz powtórzył krótko, że takie było przykazanie.
Nazajutrz dwóch urzędników włodarskich wzięli gwałtem wóz i konie, niewiadomo dokąd i na jak długo. Ciarach, żeby mu chudoby nie zniszczono, siadł tam też i pojechał.
Zaczynało się prześladowanie.
Wiaduch cierpiał, lecz nie syknął, Garuśnica po całych dniach klęła.
– Milczałabyś babo – rzekł do niej – nie pomoże to nic. Poczekamy mało, a jak się wilczysko nie nasyci rychło – no – to pociągniemy w świat. Ziemi jest dosyć… Jam ci nie niewolnik, a człek z pradziadów swobodny…
Garuśnicy starą chatę opuścić, było jak życie stracić – płakała…
Wóz z końmi spędzonemi ledwie powrócił, aż włodarz byczka z obory wziął. Takie było przykazanie. – Na polu, w trzodzie owiec, psy jego szkodę zrządziły umyślną, kilka owiec było pokaleczonych. Gdy Wiaduch zagadywał go o to, odpowiadał mu: – Przykazanie mam!
Czekaj – nie koniec! będzie więcej.
Jeden z czeladzi włodarskiej przyszedł potem wieczór, niby z wielkiej przyjaźni podszepnąć, żeby Wiaduch z podarkiem do Neorży pojechał przebłagać, ukorzyć się i o przebaczenie prosić.
Kmieć nic na to nie odpowiedział, zmarszczył się i wkrótce go zbył w ostatku.
– Idź, zkąd cię wysłali.
Baby rozpaczały, nie lepiej może było i Wiaduchowi – ale on, im go co mocniej bolało, szczelniej usta zaciskał.
Wtem jednego dnia, gdy na południe do chaty przyszedł, słyszy wołanie w dziedzińcu i śmiech wesoły…
Nim się do progu dostał – ujrzał zbliżającego się do chaty króla, który parę psów z sobą wiodąc, konia zostawiwszy u wrót, wchodził już wołając.
– Zdrów bywaj – gospodarzu!
Wiaduch, jak panu należało, do nóg przypadł.
– Wstawajże, stary – odezwał się król – bądź ze mną tak, jakeś był pierwszą razą. Na Zamku ja królem jestem, a tu – jam prosty myśliwy…
I siadł na ławie. Psy mu na kolanach głowy ogromne pokładły.
Wiaduch stał milczący.
– Mówcie mi – cóż tam u was? – baby zdrowe? – żyto wschodzi?
Kmieć się zupełnie opamiętał i ochłonął z pierwszego niepokoju.
– Miłościwy królu – rzekł, wyście dobrzy dla ludzi, ale co za wami chodzić, licha warto…
Neorża mnie prześladuje za to, jakobym skarżył przed wami nań. Dalej nie strzymam!
Głos mu zadrżał.
Król oburzył się.
– Niepoczciwy człek – zawołał, mówcie co wam uczynił?
Wiaduch począł skargi rozwodzić, ale jak zawsze – chłodno, z pomiarkowaniem, z szyderstwem.
– Do sądu go pozwij – rzekł król.
– W sądzie siedzi albo brat, albo swat – do sądu bez datku nie dostąpię – nie stać mnie nań.
Królowi zapłonęła twarz.
– Spokojny bądź