Józef Ignacy Kraszewski

Stara baśń


Скачать книгу

że gdy dla przykładu trzeba było użyć mocy i ukarać, spełniał bezlitośnie, co postanowił. Nosił się jak człek prosty i od parobka go niemal we dnie pracy rozpoznać było trudno; nie lubił błyskotek i jaskrawych drobnostek, za którymi inni przepadali, a nade wszystko nie znosił, by się co w stroju i domu zmieniało z obyczaju dawnego.

      Gdy inni miewali nieraz po kilka żon, bo zwyczaj tego nie bronił, Piastun żył z jedną, a żona u niego nie była w tej niewolniczej podległości trzymaną, co u innych. Godzili się też z sobą we wszystkim, tak że lepszego stadła238 ludzie nie znali.

      Pracowano tu od dnia do nocy, a on sam rzadko w domu siadywał, co jeśli się trafiało, znać, że około roli nieopodal dworu coś miał do czynienia.

      Gdy nazajutrz z południa zjawili się tu, lasami przedarłszy, nie chcąc być postrzeżeni, Doman i Wisz, znaleźli gospodarza właśnie z kobiałką na plecach, na drodze do lasu i barci. Wstrzymali więc go na drodze, Wisz z konia zsiadł i pozdrowił.

      – My do was – rzekł.

      – Zawracajmyż do chaty – odparł Piastun.

      – Albo lepiej siądźmy gdzie pod drzewy, na uboczu, bo wasz dwór na oczach, ludzi w nim obcych często bywa wiele, a nam trzeba się naradzić po cichu…

      Piastun się popatrzył nań zdziwiony, nie sprzeciwiając się jednak, ręką wskazał bliską polankę w lesie, gdzie szopka była na siano, taka jakie dawniej po słowiańskich krajach odrynami zwano. Stała ona teraz otworem, i chruściane jej ściany półprzezroczyste dozwalały widzieć dokoła, gdyby się kto przybliżał. Wewnątrz para kłód sosnowych u wrót jakby umyślnie leżała, aby na nich przysiąść można.

      Konie puszczono na łączkę, aby się pasły, siedli pod dachem w odrynie, gdzie spieka nie dokuczała. Piast, nie mówiąc jeszcze słowa, kobiałkę, którą na plecach niósł, odkrył i dobywszy z niej chleb i ser, położył je przed gośćmi, ale ci ich nie tknęli.

      Wisz tedy pierwszy mówić począł.

      – Siedzicie pod samym grodem i pod bokiem Chwostka – rzekł – wam więc dużo nie trzeba prawić o tym, co się u nas i z nami dzieje… Po tośmy do ciebie przyszli, aby się radzić… Wiec zwołać trzeba…

      Strzymał się Wisz, gospodarz słuchał milcząc, Doman gorętszy dodał:

      – Jeśli się zawczasu nie poradzi, wybiją nas do szczętu… Musimy się bronić… Dawnym obyczajem nie co innego poczynać, tylko zwołać starszyznę…

      Stary wciąż słuchał jeszcze; więc Wisz szeroko mówić począł, jak to dawniej w mirach bywało, a co się dziś działo, i jak z wojskowych dowódców kneziowie na niemiecki sposób panami się czynić chcieli, co cierpiano od rozrodzonych kniaziątek… I jak na to ratunku skorego239 było potrzeba.

      Piastun mu dał mówić, wcale nie przerywając; i on, i Doman, szeroko wszystko wyłuszczyli, nareszcie zamilkli oczekując, co on powie. Piastun myślał, głowę spuszczoną trzymając i odezwał się nareszcie.

      – Ja wam coś powiem o prastarych czasach… Słyszeliście to od ojców waszych, a ojcowie od ojców swych słyszeli… że nasza mowa ciągnęła się dawniej daleko za Łabę, nad Dunaj; za Dunajem, nad sine morze i na zachód aż do Gór Czarnych. Był to czas szczęśliwy, gdyśmy na niezmiernej przestrzeni byli sami jedni, a sąsiedzi w domu co robić mieli. Chodziliśmy naówczas bez mieczów, z gęślami, rolę uprawiali, w otwartych siedzieli chatach i gospodarzyli w mirach bez wszelkich kneziów… Dawne to czasy… Od morza przypadli jedni, od gór zaczęli napastować drudzy… z orężem w dłoni niewolniczy a karny lud… Musieliśmy się bronić… Skończyło się szczęście nasze, śpiewanie i spokój… Zamorskich wodzów trzeba było wziąć, stołby murować, grodziska stroić i bić się… A stara swoboda zawsze się nam przypominała… kneź nam był wrogiem… i cóż? Ot, plemię nasze wyciskają powoli Niemcowie i wycisnęli je już z sadyb dawnych, i pod nogami nam co dzień ziemi ubywa…

      Zamilkł Piastun, a po chwili dodał:

      – Kneziów się zbędziemy, a Niemcy nam na kark wlezą…

      Wisz się poruszył.

      – Nie chcemy się ich zbywać – odrzekł – ale tego Chwosta tylko na innego zamienić… Wiecie dobrze, iż on pierwszy z Niemcami trzyma… ród jego cały serce tam ciągnie… Znajdziemy innego… Dosyć się naszej krwi ulało… Wiecu nam trzeba…

      Znowu pomilczał gospodarz.

      – Trzeba nam wiecu i trzeba zmiany – rzekł – ale i wiec niełatwy, i zmiana. Ciężką to sprawę poruszacie, jakbyście gołą rękę w ul wsadzili… Jedni na Chwostka płaczą, drudzy trzymają z nim… Zgody nie będzie, tymczasem Niemiec języka dostanie240 i najedzie wówczas, gdy my się z sobą zajadać będziemy… Wiecu nam trzeba, ale zgodnego a takiego, jakie ongi bywały, gdy za ojców radzono… Zwołajcie wiec…

      Poczęli tedy obliczać, o ile we trzech mogli i umieli, kogo za sobą mógł mieć Chwostek, a kogo przeciw sobie i okazało się, że niemała liczba stanąć mogła po stronie knezia, chociaż okrutnik był i dla nikogo serca nie miał.

      Rozmowa cicha przeciągnęła się do wieczora. Szli potem razem do chaty i zasiedli po wtóre przy ognisku. Tu zaledwie chleb rozłamali, gdy mały, krępy człeczyna, z głową krótko ostrzyżoną, z oczyma kocimi, w obcisłej siermiężce, zjawił się w progu. Zobaczywszy go, wnet zamilkli wszyscy; był to znany kneziowski sługa, na nieustannych posyłkach spędzający całe życie. Obawiano się go na grodzie i w okolicy, bo podpatrywał, podpełznąć umiał, podsłuchać i donieść panu, co pochwycił. Oka jego nic nie uszło… Siadywał jak żbik na drzewach, gdy mu trzeba było niewidzianym gdzie być, wszywał się w gałęzie, zakradał do lisich nor, zakopywał w stogach siana, przylegał w wiszarach i trzcinach… Dla małego wzrostu i lichej postaci Znoskiem go zwano. Zjawienie się jego gdziekolwiek bądź, nic nigdy nie wróżyło dobrego. Złośliwa żmija nie wracała nigdy bez łupu na gród, a łupem były oskarżenia, które do ucha Chwostkowi nosił.

      Szeroka gęba z zębami białymi śmiała się w progu. Znosek stał i patrzył po izbie. Pozdrowił Piastuna i nic nie mówiąc przysiadł na ławie, przypatrując z wielką uwagą gościom…

      Milczenie panowało w izbie, tylko Rzepica, która się około ognia kręciła, a jako niewiasta więcej obawiała Znoska niż Piastun, podała mu kubek piwa… Obrzydły karzeł wziął go dziwnie, popatrzył na gospodarza i gości i po cichu rechotać począł, jakby sam sobie się śmiejąc.

      – Matko Rzepico – odezwał się głosem schrypłym Znosek – ty masz lepsze serce od innych. Przynajmniej zlitowaliście się nade mną, nad którym nikt się nie ulituje, którego wszyscy nienawidzą! A co ja winien? Co ja komu winien?… Albo to ja taki zły, jak mówią?… Oczu nikomu nie wyłupiłem… czarów nie rzucam na nikogo… służę każdemu… słucham wszystkich. Przecie nogami mnie kopią, plują na mnie… i każdy by mnie zgniótł, gdyby mógł…

      I śmiał się szkaradny Znosek, popijając z kubka.

      – Skądże to wiesz, że ci ludzie tak źle życzą?– zapytał Piast.

      – Z oczów im to patrzy! Oho! – mówił karzeł. – Ja mam psi węch, Piastunie.

      Pomilczawszy chwilę, począł dalej.

      – Wiecie nowinę?

      – Cóż tam za nowina? – spytał gospodarz.

      – Na grodzie u miłościwego pana gotuje się uczta wielka i radość wielka…