Józef Ignacy Kraszewski

Stara baśń


Скачать книгу

chacie Dziwa, najprzytomniejsza ze wszystkich, resztą niewiast rozrządzała, żywność zbierano, gotując się do drogi.

      W tę stronę, od której napaść musiała przybywać, wyprawiono małego chłopca na podjezdku243, aby dawał znać przodem, gdy o drużynie kneziowskiej zasłyszy.

      Noc wśród tych przygotowań nadchodziła szybko, a nawet do ziemi ucho przyłożywszy, najmniejszego tętentu słychać nie było. Tymczasem spodziewano się ludzi z Rybaków i osad na posiłek.

      Dziwa z całym obozem niewieścim, z dziećmi i sługami, gotową była w las ruszyć na pierwsze skinienie i wieść o niebezpieczeństwie.

      Nikt tej nocy o śnie nie pomyślał, psy wyły niespokojne. Na próżno starano się je uciszyć, przypadały na chwilę i wnet na nowo żałobne to zawodzenie, które za złą wróżbę uważano, rozpoczynały.

      Nad rankiem gromadka parobków ściągnęła z osad nad rzeką i z lasu lud zdziczały i nędzny, niewyglądający wojowniczo.

      Dzień robić się zaczynał, gdy chłopak wysłany na czaty, konia co tchu pędząc, nadbiegł, wołając:

      – Jadą! Jadą!

      Zsunąwszy się z konia padł dysząc na ziemię. W zagrodzie ruszyło się wszystko, stary swoich ludzi rozstawił tak, aby ich widać nie było, ani przygotowań do obrony.

      Chata widziana z dala przybrała pozór swój codzienny, ale parobcy ukryci za tynami, po szopach, na ziemi leżący, gotowi byli skoczyć na pierwsze pana skinienie.

      Stary, żadnej broni nie wziąwszy, boso, w koszuli i na ramiona tylko narzuconej siermiędze, z odkrytą głową u wrót stanął.

      Z dala już coś tętnić zaczynało, rozeznać było można jadącą liczną konną gromadę, a wkrótce głosy, śmiechy jej i nawoływania.

      Około zagrody cisza panowała, bocian tylko klekotał na gnieździe gospodarząc, jakby i on chciał oznajmić o jakimś niebezpieczeństwie.

      Nagle z zarośli ukazała się czapka smerdy i dzidy kilku jezdnych… tuż za nim. Spodziewali się znać zastać zagrodę nieprzygotowaną i byli bardzo wesołej myśli.

      IX

      Smerda z dala już starca zobaczył, odwrócił się do swoich, dał im znak, drużyna się rozstąpiła, rozbiegła i poczęła zagrodę otaczać ze wszech stron, jakby się obawiała, aby z niej się kto ucieczką nie ratował.

      Dowodzący samoczwart244 podjechał bliżej, bezpiecznie, nie spodziewając się wcale, by tu nań oczekiwano… Sambora ucieczka nie została dostrzeżona.

      Wisz ciągle stał we wrotach z głową podniesioną, oczekując bez trwogi zaczepki. Zdawał się bezbronnym, co smerdę też ośmielało.

      Drwiąco począł się uśmiechać kneziowski sługa, patrząc na niego.

      – A ja znowu do was w gości! – zawołał z dala. – Toście mi być powinni radzi…

      – Jam zawsze gościom rad – odparł Wisz spokojnie.

      – Kneź wam pokłon śle i do siebie prosi, na koźle udo, na miodu czaszę, na drużbę245 i rozmowę – szyderczo ciągnął dalej smerda. – A żeby prędzej was mieć, aż mnie po was przysyła…

      Wisz zmilczał trochę.

      – Nie byłbym od tego, aby mu się pokłonić – rzekł z wolna – alem ja stary, a on młodszy. Ja pan u siebie, on na grodzie… Jeśli co do mnie ma, posłów znajdzie…

      Smerda konno podjeżdżając coraz bliżej, mruczał.

      – Milcz, ty stary zuchwalcze! Ty niepoczciwy, nieposłuszny – zakrzyczał nagle. – Ja tu na ciebie sąd wiozę i powrozy! Tyś to wiece śmiał zwoływać!

      – Ano… ja! – rzekł Wisz spokojnie. – Ja… Każdy z nas starszyzn po mirach ma do tego prawo. Tak z wieków bywało i tak będzie, póki nas stanie.

      – Nauczymy my was wieców – zawrzeszczał smerda i stanąwszy tuż przy starcu, ręką się zamierzył na niego. Stary z wolna ustąpił.

      – Jedliście chleb pod moim dachem – rzekł – nie życzę wam zła… ustąpcie, proszę, precz… i powiedzcie kneziowi, że wiec się zbierze, choćby mnie między żywymi nie było.

      Domawiał tych wyrazów, gdy smerda na swoich zakrzyknął i gromadą całą rzucili się na nieustraszonego starca, który teraz dopiero miecza dobył spod poły. Zza płotów, tynów, ścian, wszystek jego lud, synowie, czeladź, wyrwała się z ogromnym wrzaskiem, napinając łuki i zamachując procami. Ale Wisz ten zapęd skinieniem ręki powstrzymał.

      Kneziowscy ludzie, niespodzianym ukazaniem się obrońców trochę przerażeni, w tył się cofnęli.

      – Będziemy się bronili! – zawołał stary. – Idźcie, jeśli nie chcecie, aby się tu krew polała… A tobie – rzekł zwracając się z gniewem do smerdy – tobież to przystało napadać na swoich i służyć obcym!… Ty, niewolniku podły!

      Smerdzie twarz cała krwią zapłonęła, targnął się i swoich, co stali opodal, zaczął bezcześcić.

      – Bij a morduj! – krzyknął.

      Strzały poleciały z obu stron.

      Parobcy Wiszowi, którym pilno było wziąć się za bary z napastnikami, poczęli się cisnąć i przeć do wrót, do których z drugiej smerda się dobijał ze swoimi.

      Stary Wisz pozostał w pośrodku tej kupy, cofnąć się nie mogąc. Płot i wrota trzeszczały od nacisku, łamiąc się kawałami.

      Starszy syn gospodarza, Ludek, zasłaniając ojca, ciął po łbie smerdę i czapkę mu rozpłatawszy głowę rozkrwawił, ale razem prawie dzida, którą kneziowski sługa w ręku trzymał, utkwiła w piersi starego Wisza… koszula jego zaczerwieniła się krwią, która buchnęła z rany. Stary ręką drżącą pochwycił pocisk, tkwiący już w nim i zdruzgotał go jeszcze… ale żeleźce i kawał drzewa zostało w ranie. Wisz posłonił się z krzykiem i padł na ręce syna.

      Na widok trupa tego, gdyż stary z jękiem wyzionął ducha, wszystko, co żyło, rzuciło się jak wściekłe na ludzi grodowych. Walka rozpoczęła się, nie na łuki i proce, ale na pięści i zęby, chwytali się za barki i walili o ziemię.

      Z tyłów wdarli się na ten hałas ci, co zagrodę obstawiać mieli, i wmieszali się niespodzianie, popłoch rzucając chwilowy na gromadkę obrońców.

      Trwoga trwała tylko chwilę, zwrócili się stojący w podwórzu ku napastnikom i zwarli, drudzy u wrót z zaciętością walcząc na swoich śmieciskach, odpierali kupkę smerdowych ludzi. Widok leżących na ziemi we krwi zwłok starego Wisza zajadłość powiększał.

      Liczba z obu stron prawie równą była… Za starca, który padł, kilku smerdzie zabito, sam on ranny, gdy mu oczy krwią zapływały, ustąpić musiał i począł wołać na swoich, aby się cofali.

      Co pozostało grodowych pachołków, wyparło się z podwórza kupiąc246 około dowódcy i z nim razem ustępując ku brzegowi rzeki. Wiszowi247 dali im odejść, zostając przy obronionej zagrodzie, ścigając ich tylko łajaniem i krzykami.

      Obie strony dosyć miały tej walki krwawej.

      Znad brzegu rzeczki podnosiły się tylko głosy i wrzawa, której od wrót odpowiadano.

      – Psie syny! Niewolniki!