Болеслав Прус

Faraon


Скачать книгу

modli się w pokoju zmarłego syna, a wasza dostojna matka przyjmuje posła fenickiego, który przywiózł jej dary od kobiet z Tyru65.

      – Są i dziewczęta?

      – Podobno jest kilka. Każda ma na sobie kosztowności za dziesięć talentów.

      – A któż się tam włóczy z pochodniami? – rzekł książę, wskazując ręką na dół parku.

      – Zdejmują z drzewa brata waszej dostojności, który tam siedzi od południa.

      – I nie chce zejść?

      – Owszem, teraz zejdzie, bo poszedł po niego błazen pierwszej królowej i obiecał, że zaprowadzi go do karczmy, gdzie piją paraszytowie66, otwieracze ciał zmarłych.

      – A o manewrach dzisiejszych już słyszeliście co?

      – Mówili w ministerium, że sztab został odcięty od korpusu.

      – I jeszcze co?

      Urzędnik wahał się.

      – Mów, co słyszałeś.

      – I jeszcze słyszeliśmy, że z tego powodu wasza dostojność kazałeś odliczyć pewnemu oficerowi pięćset kijów, a przewodnika powiesić.

      – Wszystko kłamstwo!… – odezwał się półgłosem jeden z adiutantów następcy.

      – Żołnierze też mówią między sobą, że to musi być kłamstwo – odparł śmielej urzędnik.

      Następca zwrócił konia i pojechał do dolnej części parku, gdzie znajdował się jego pałacyk. Była to właściwie jednopiętrowa altana, wzniesiona z drzewa. Miała formę ogromnego sześcianu z dwoma werandami: dolną i górną, które wkoło otaczały budynek i wspierały się na mnóstwie słupów. Wewnątrz płonęły kagańce, więc można było widzieć, że ściany składają się z desek rzeźbionych jak koronka i że są zabezpieczone od wiatru zasłonami z różnobarwnych tkanin. Dach budowli tej był płaski, otoczony balustradą; na nim stało parę namiotów.

      Serdecznie powitany przez półnagich służących, z których jedni wybiegli z pochodniami, drudzy padli przed nim na twarz, następca wszedł do domu. W mieszkaniu na parterze zdjął zakurzoną odzież, wykąpał się w kamiennej wannie i narzucił na siebie białą togę, rodzaj wielkiego prześcieradła, które zapiął pod szyją, a w pasie przewiązał sznurem. Na pierwszym piętrze zjadł kolację złożoną z pszennego placka, garstki daktylów i kielicha lekkiego piwa. Potem wszedł na taras budowli i położywszy się na kanapie okrytej lwią skórą kazał służbie odejść i natychmiast przysłać na górę Tutmozisa, gdy przyjedzie.

      Około północy stanęła przed domem lektyka i wysiadł z niej adiutant Tutmozis. Gdy ciężko wszedł na taras ziewając, książę zerwał się z kanapy.

      – Jesteś?… I cóż?… – zawołał Ramzes.

      – Więc ty jeszcze nie śpisz?… – odparł Tutmozis. – O bogowie, po tyludniowej mordędze!… Myślałem, że będę się mógł przedrzemać choćby do wschodu słońca.

      – Cóż Sara?…

      – Będzie tu pojutrze albo ty u niej na folwarku, z tamtej strony rzeki.

      – Dopiero pojutrze!…

      – Dopiero?… Proszę cię, Ramzesie, ażebyś się wyspał. Zbyt wiele zebrało ci się w sercu czarnej krwi, skutkiem czego do głowy uderza ci ogień.

      – Cóż jej ojciec?…

      – To jakiś uczciwy człowiek i rozumny. Nazywa się Gedeon. Kiedy mu powiedziałem, że chcesz wziąć jego córkę, upadł na ziemię i zaczął wydzierać sobie włosy. Rozumie się, przeczekałem ten wylew ojcowskiej boleści, trochę zjadłem, wypiłem wina i – przystąpiliśmy nareszcie do układów. Zapłakany Gedeon najpierwej przysiągł, że woli widzieć córkę swoją trupem aniżeli czyjąkolwiek kochanką. Wówczas powiedziałem, że pod Memfis, nad Nilem, dostanie folwark, który przynosi dwa talenty rocznego dochodu i nie płaci podatków. Oburzył się. Wtedy oświadczyłem, że może jeszcze dostać co roku talent złotem i srebrem. Westchnął i wspomniał, że jego córka przez trzy lata kształciła się w Pi-Bailos. Postąpiłem jeszcze talent. Teraz Gedeon, wciąż niepocieszony, nadmienił, że traci bardzo dobre miejsce rządcy u pana Sezofrisa. Powiedziałem, że tej posady rzucać nie potrzebuje, i dorzuciłem mu dziesięć krów dojnych z twoich obór. Czoło wyjaśniło mu się trochę, więc wyznał mi, pod największym sekretem, że na jego Sarę zwrócił już uwagę pewien strasznie wielki pan, Chaires, który nosi wachlarz nad nomarchą Memfisu. Ja zaś obiecałem mu dodać byczka, mniejszy łańcuch złoty i większą bransoletę. Tym sposobem twoja Sara będzie cię kosztowała: folwark i dwa talenty rocznie gotowizną, a dziesięć krów, byczka, łańcuch i bransoletę złotą jednorazowo. To dasz jej ojcu, zacnemu Gedeonowi; jej zaś samej – co ci się podoba.

      – Cóż na to Sara? – spytał książę.

      – Przez czas układów chodziła między drzewami. A gdyśmy zakończyli sprawę i zapili dobrym winem żydowskim, powiedziała ojcu… – wiesz co?… Że gdyby jej nie oddał tobie, weszłaby na skałę i rzuciłaby się głową na dół. Teraz chyba będziesz spał spokojnie – zakończył Tutmozis.

      – Wątpię – rzekł następca, opierając się o balustradę i patrząc w najpustszą stronę parku. – Czy wiesz, że w drodze spotkaliśmy powieszonego chłopa…

      – O!… to gorsze od skarabeuszów – syknął Tutmozis.

      – Powiesił się sam z rozpaczy, że wojsko zasypało mu kanał, który przez dziesięć lat kopał w pustyni.

      – No, ten człowiek już śpi twardo… Więc chyba pora i nam…

      – Ten człowiek był skrzywdzony – mówił książę – trzeba znaleźć jego dzieci, wykupić i dać im kawałek ziemi w dzierżawę.

      – Ale trzeba to zrobić w wielkiej tajemnicy – wtrącił Tutmozis – bo inaczej zaczną się wieszać wszyscy chłopi, a nam, ich panom, żaden Fenicjanin nie pożyczy miedzianego utena.

      – Nie żartuj. Gdybyś widział oblicze tego chłopa, nie zasnąłbyś jak i ja…

      Wtem z dołu, spomiędzy gęstwiny, odezwał się głos niezbyt silny, lecz wyraźny:

      – Niech błogosławi cię, Ramzesie, jedyny i wszechmocny Bóg, który nie ma imienia w ludzkim języku ani posągów w świątyniach.

      Obaj młodzi ludzie, zdumieni, wychylili się.

      – Kto jesteś?… – zawołał książę.

      – Jestem skrzywdzony lud egipski – powoli i spokojnie odpowiedział głos.

      Potem wszystko ucichło. Żaden ruch, żaden szelest gałęzi nie zdradził ludzkiej obecności w tym miejscu.

      Na rozkaz księcia wybiegła służba z pochodniami, spuszczono psy i przeszukano wszystkie zarośla otaczające dom następcy. Ale nie było nikogo.

      – Kto to mógł być?… – pytał Tutmozisa wzruszony książę.

      – Może duch tego chłopa?…

      – Duch?… – powtórzył adiutant. – Nigdy nie słyszałem gadających duchów, choć nieraz trzymałem straż przy świątyniach i grobach. Prędzej przypuszczałbym, że ten, który odezwał się do nas, jest jakimś twoim przyjacielem.

      – Dlaczegóż by się ukrywał?

      – A co ci to szkodzi? – rzekł Tutmozis. – Każdy z nas