usłyszeć, choć nie bardzo wiedział, o co mu właściwie chodzi.
– Hm – tak. Ale dostał pan moją kartkę – co? Znalazła sposób, żeby ją panu oddać? To dobrze, bardzo dobrze. Ona jest sprytniejsza, niżby się zdawało.
– Często tak bywa z kobietami – zauważył Davidson. Obcość, którą odczuwał w stosunku do Heysta wskutek uprowadzenia przez niego dziewczyny, ustępowała z każdą chwilą. – Kobiety sprawiają wiele niespodzianek – dodał, mając na myśli pewien cel dydaktyczny, którego jednak nie osiągnął, albowiem Heyst rzekł zaraz:
– To jest szal Schombergowej. – Dotknął tkaniny, wiszącej na jego ramieniu. – Zdaje się, że indyjska materia – dodał, spoglądając na nią bokiem.
– Niewiele to warte – rzekł szczerze Davidson.
– Bardzo być może. Idzie mi o to, że szal należał do żony Schomberga. Zdaje się, że ten Schomberg to skończony łotr – czy pan tego nie uważa?
Davidson uśmiechnął się słabo.
– Wszyscyśmy się tu do niego przyzwyczaili – rzekł, niby tłumacząc ogólną a szkodliwą pobłażliwość względem jawnego zła. – Nie mógłbym tego o nim powiedzieć. Znam go tylko jako hotelarza.
– Nawet i z tej strony wcale go nie znałem – aż do czasu, kiedy pan był tak uprzejmy i zabrał mnie do Sourabayi. Przez oszczędność zatrzymałem się wtedy w jego hotelu. Netherlands House jest bardzo kosztowny, a przy tym wymagają tam od gościa, aby przywoził własnego służącego. To bardzo niewygodne.
– Ależ naturalnie – pośpieszył zapewnić Davidson.
Po krótkim milczeniu Heyst podjął znów rozmowę o szalu. Otóż chciał go odesłać z powrotem Schombergowej, która mogłaby się znaleźć w przykrym położeniu, gdyby wypadło jej na żądanie męża ten szal pokazać. Ta możliwość mocno Heysta niepokoiła. Schombergowa drży przed mężem. I prawdopodobnie nie bez powodu.
Davidson także to zauważył. Nie przeszkodziło jej to jednak wystrychnąć męża na dudka, aby przysłużyć się obcemu człowiekowi.
– Ach, więc pan wie o tym – rzekł Heyst. – No tak, pomogła mi – to znaczy nam.
– Mówiła mi to właśnie. Miałem z nią formalną rozmowę – informował Davidson Heysta. – Niechże pan sobie wyobrazi rozmowę z Schombergową! Gdybym to opowiedział naszym chłopcom, nie chcieliby mi wierzyć. Jakże pan ją ugłaskał? Co pan o tym wszystkim myśli? Przecież ona wydaje się za głupia, aby zrozumieć, co się do niej mówi i za lękliwa żeby odpędzić kurczę. Ach te kobiety! Nie wiadomo, co siedzi nawet i w najspokojniejszej.
– Schombergowa broniła swego życiowego stanowiska – odrzekł Heyst. – Cel zupełnie godny szacunku.
– Więc to tak! Domyślałem się, że tak być musiało – wyznał Davidson i opowiedział Heystowi szczegóły gwałtownych zajść, które nastąpiły po odkryciu jego ucieczki. Heyst słuchał z uprzejmą uwagą i zasępił się nieco, ale nie okazał zdziwienia i nic na to nie odpowiedział. Gdy Davidson skończył, Heyst podał mu szal; kapitan obiecał, że postara się wręczyć go potajemnie Schombergowej. Heyst podziękował w kilku prostych słowach nacechowanych wykwintną kurtuazją.
Davidson zabierał się już do odjazdu. Nie patrzyli na siebie. Nagle Heyst odezwał się:
– Widzi pan, chodziło tu o wstrętne prześladowanie – czy pan rozumie? Dowiedziałem się o tym i…
Był to punkt widzenia, który współczujący Davidson umiał należycie ocenić.
– Wcale mnie to nie dziwi – rzekł spokojnie. – Rozumiem, jakie to było wstrętne. A pan, jako kawaler, miał rozwiązane ręce. Więc to tak!
Siadł u steru i trzymał już liny sterownicze, gdy Heyst nagle zauważył:
– Świat jest podobny do złego psa. Ugryzie, jeśli się zdarzy sposobność; ale mam wrażenie, że tu, na tej wyspie, możemy najspokojniej rzucić losowi wyzwanie.
Opowiedziawszy mi to wszystko, Davidson dodał jako jedyny komentarz:
– Dziwny sposób wyzywania losu – wziąć sobie na kark kobietę!
VII
W dość długi czas potem – bo nie spotykaliśmy się bardzo często – spytałem Davidsona, jak sobie poradził z szalem. Opowiedział mi, że wywiązał się z polecenia w bardzo prosty sposób i że przyszło mu to dość łatwo. Za najbliższą bytnością w Samarangu zwinął szal tak ciasno, jak się tylko dało, zapakował w brązowy papier i zabrał na ląd. Załatwiwszy swoje sprawy w mieście, wsiadł z paczuszką do wózka i pojechał do hotelu. Stosownie do nabytego doświadczenia wybrał godzinę, gdy Schomberg oddawał się drzemce. Pusto było wszędzie, jak i poprzednim razem. Davidson poszedł wprost do bilardowego pokoju, siadł w głębi obok podium, gdzie powinna była ukazać się pani Schomberg, i zmącił senną ciszę domu, trąciwszy silnie dzwonek. Natychmiast zjawił się Chińczyk. Davidson kazał sobie podać coś do wypicia i czekał cierpliwie.
– Byłbym zamówił i dwadzieścia szklanek jedną po drugiej – opowiadał, a trzeba wiedzieć, że Davidson jest bardzo wstrzemięźliwy, żeby tylko nie brać tej paczki z powrotem. Niepodobna było zostawić to gdzieś w kącie, bez uprzedzenia właścicielki. Mogłoby stąd wyniknąć dla niej coś jeszcze gorszego, niż gdybym szala wcale nie odwoził.
Więc czekał, dzwoniąc raz po raz i popijając jedna za drugą dwie czy trzy szklanki mrożonych napojów, na które nie miał żadnej ochoty. Niebawem, jak się spodziewał, weszła pani Schomberg: jedwabna suknia, długa szyja, loki, wylękłe oczy i głupi uśmiech – wszystko w komplecie. Widocznie tamta leniwa bestia wysłała ją na salę, aby się dowiedzieć kto jest owym spragnionym gościem, budzącym echa domu o tej spokojnej godzinie. Ukłon, kiwnięcie głową – i wdrapała się na zwykłe stanowisko za wysokim kontuarem. Wyglądała tak bezradnie i bezmyślnie na swym wzniesieniu, że, gdyby nie paczka – mówił Davidson – byłby uważał za sen wszystko, co między nimi zaszło.
Zamówił znów coś do wypicia, aby pozbyć się z pokoju Chińczyka, chwycił paczkę, leżącą obok niego na krześle i mruknąwszy tylko: „To pani własność”, wsunął ją prędko pod kontuar u jej nóg. Odetchnął z ulgą. Reszta należała do niej. A był już czas najwyższy. Ledwo Davidson zdążył usiąść z powrotem, zjawił się Schomberg. Udawał, że ziewa, rzucając w koło podejrzliwe i gniewne spojrzenia. Niewzruszony spokój rozlany zawsze na twarzy Davidsona przydał mu się niezmiernie w owej chwili, choć Schomberg nie miał oczywiście najmniejszych podstaw do podejrzewania żony i gościa o jakiekolwiek konszachty.
Co do pani Schomberg, siedziała nieruchomo niczym chiński bożek. Zachwyt ogarnął Davidsona. Wierzył już teraz, że ta kobieta potrafi udawać przez lata. Nawet nie drgnęła. To wprost niesłychane! Poznanie jej charakteru prawie go przeraziło; nie mógł się uspokoić wobec zdumiewającego faktu, że oto zna lepiej prawdziwą panią Schomberg niż ktokolwiek inny na wyspach, nie wyłączając samego Schomberga. Co za mistrzostwo obłudy! Nic dziwnego, że Heyst sprzątnął dziewczynę sprzed nosa dwu mężczyznom, jeśli miał taką wspólniczkę.
Ale najdziwniejszym ze wszystkiego było, że Heyst miał coś w ogóle ze spódnicami do czynienia. Patrzyliśmy na niego długie lata i wiedzieliśmy, że kobiety były zupełnie wyłączone z jego życia. Wyjąwszy to, że fundował ludziom przy odpowiednich okazjach, jak każdy przeciętny śmiertelnik, ten obserwator faktów zdawał się nie mieć nic wspólnego z ziemskimi sprawami i namiętnościami. Wytworność obejścia i pewna żartobliwość w głosie odróżniały go od innych ludzi. Robił wrażenie piórka, unoszącego się lekko w codziennej atmosferze, którą wdychały nasze nozdrza. I właśnie dlatego zetknięcie się tego widza z realnym życiem przyciągało ogólną uwagę. Najpierw