Джозеф Конрад

Zwycięstwo


Скачать книгу

sensację. Kapitanowie, którzy wysiedli później na ląd, opowiadali o dziwacznej wyprawie nieznajomych i wypytywali, kim są ci dwaj antypatyczni wariaci, rozbijający się w szalupie za jakimś mężczyzną i jakąś kobietą i rozpowiadający historię, z której nic nie można było wyrozumieć. Przyjęcie, którego doznali w porcie, było na ogół nieprzychylne, a oficer jakiegoś amerykańskiego statku wyprawił ich nawet za burtę z niepolitycznym pośpiechem.

      Tymczasem Heyst z dziewczyną byli już o dobrych kilka mil od brzegu. Odpłynęli w nocy na pokładzie szkunera z flotylli Tesmanów, udającego się na wschód. Dowiedziano się o tym później od jawajskich wioślarzy, najętych przez Heysta o trzeciej rano. Szkuner Tesmanów odbił od brzegu o brzasku z lądowym wiatrem porannym i prawdopodobnie można go było jeszcze dostrzec na pełnym morzu. Jednakże dwaj mężczyźni przerwali pogoń po doświadczeniu z amerykańskim oficerem i skierowali się ku brzegowi. Wysiadając, wszczęli znów gwałtowną kłótnię po niemiecku, ale do drugiej bójki nie doszło. Wreszcie, odwróciwszy się od siebie ze wściekłą nienawiścią, wsiedli do jednego wózka, najwidoczniej w celu zaoszczędzenia niepotrzebnego wydatku – i odjechali, zostawiając na bulwarze zdziwioną gromadkę Europejczyków i krajowców.

      Wysłuchawszy tej cudacznej historii, Davidson opuścił hotelową werandę, która zapełniała się już stałymi gośćmi Schomberga. Eskapada Heysta stanowiła główny temat rozmów. Davidson twierdził, że nigdy przedtem ten niepojęty osobnik nie był przedmiotem tylu plotek. Nigdy! Nawet po założeniu Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, kiedy stał się niejako publicznym człowiekiem i był przedmiotem głupich krytyk i tępej zazdrości każdego włóczęgi i awanturnika na wyspach. Davidson doszedł do wniosku, że ludzie najbardziej lubią rozpamiętywać skandale tego właśnie rodzaju.

      Spytałem, czy uważa to ostatecznie za taki wielki skandal.

      – Ależ broń Boże! – odrzekł ten zacny człowiek, który był absolutnie niezdolny do popełnienia jakiegokolwiek niewłaściwego kroku. – Jednak sam nie byłbym tego zrobił – to znaczy nawet gdybym nie był żonaty.

      To oświadczenie nie zawierało bynajmniej potępienia, raczej coś na kształt żalu. Davidson podzielał mój domysł, że źródłem postępku Heysta była chęć ocalenia nieszczęśliwej istoty. To przypuszczenie nie dowodziło jednak, iż jesteśmy obaj romantykami, sądzącymi świat według własnego usposobienia; mieliśmy po prostu dość przenikliwości, aby odkryć już dawno, że Heyst jest romantykiem.

      – Zabrakłoby mi odwagi – ciągnął dalej. – Widzę każdą rzecz niejako ze wszystkich stron, a Heyst tego nie potrafi: gdyby patrzył jasno, zląkłby się różnych możliwości. Nie można zabrać kobiety w bezludną dżunglę, nie narażając się na to, że prędzej czy później będzie się tego żałowało z tej czy owej przyczyny; a to, że Heyst jest dżentelmenem, pogarsza jeszcze sprawę.

      VI

      Tym razem nie mówiliśmy już więcej o Heyście i tak się złożyło, że nie spotkałem się z Davidsonem przez jakieś trzy miesiące. Gdyśmy się znów zobaczyli, rzekł do mnie zaraz po przywitaniu:

      – Widziałem go.

      Zanim zdążyłem wykrzyknąć, zapewnił mnie, że nie narzucił się Heystowi, że nie postąpił jak natręt. Został wezwany. Gdyby nie to, nigdy by mu się nie śniło wdzierać się w zacisze Heysta.

      – Jestem przekonany, że pan by tego nie zrobił – odrzekłem, nie zdradzając, jak dalece mnie bawi jego zdumiewająca delikatność. Był to najdelikatniejszy ze wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek dowodzili małymi parowcami, krążącymi naokoło tych wysp. Zaś jego dobroć – niemniej wybitna i godna uznania – sprawiała, że przejeżdżał wzdłuż wybrzeża Samburanu (mniej więcej w półmilowej odległości) regularnie co dwadzieścia trzy dni. Davidson byt delikatny, humanitarny i punktualny.

      – Więc Heyst wezwał pana? – spytałem z zaciekawieniem.

      Tak, Heyst dał mu znak, gdy parowiec mijał o zwykłym czasie Samburan. Davidson oglądał właśnie brzeg przez lunetę ze zwykłą dobrocią, niezmordowaną i punktualną.

      – Dostrzegłem na wybrzeżu człowieka w białym ubraniu. To mógł być tylko Heyst. Przymocował coś w rodzaju olbrzymiej flagi do bambusowego kija i powiewał tym, stojąc u końca starego bulwaru.

      Davidson nie lubił przepływać za blisko Samburanu – prawdopodobnie bał się Heystowi narzucać; podjechał jednak tuż do brzegu, zatrzymał maszyny i kazał spuścić łódź. Wsiadł do tej łodzi, oczywiście razem z załogą, złożoną z malajskich majtków.

      Heyst, zobaczywszy łódź, zmierzającą ku brzegowi, opuścił tykę z sygnałem i Davidson zastał go klęczącego i zajętego odwiązywaniem tkaniny od kija.

      – Czy stało się coś złego? – zagadnąłem, gdyż Davidson przerwał na chwilę opowiadanie, a łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością go słuchałem. Trzeba pamiętać, że Heyst, taki jakim go znano na archipelagu, nie był – jakby to powiedzieć – człowiekiem lubiącym posługiwać się sygnałami.

      – Te same słowa wybiegły z moich ust – rzekł Davidson – zanim jeszcze łódka otarła się o pale. Nie mogłem się powstrzymać.

      Heyst powstał z kolan i jął starannie składać flagę, przy czym zwróciło uwagę Davidsona, że owa flaga przypominała rozmiarami kołdrę.

      – Nie, nic złego – odkrzyknął. Białe jego zęby zabłysły przyjemnie pod miedzianą, poziomą linią długich wąsów.

      Nie wiem, co wstrzymało Davidsona od wdrapania się na bulwar: delikatność czy tusza. Stanął w łódce, a nad nim pochylił się Heyst i z uprzejmym uśmiechem dziękował mu, przepraszając za śmiałość. Był zupełnie taki sam jak zawsze. Davidson spodziewał się, że znajdzie w nim jakąś zmianę; nie było żadnej. W jego zachowaniu nic nie zdradzało faktu, że wewnątrz tej dżungli kryje się dziewczyna, muzykantka z damskiej orkiestry, którą porwał i uwiózł w puszczę prosto z estrady koncertowej. Nie był ani zawstydzony, ani nieufny, ani zmieszany. Może jego obejście stało się o cień poufalsze. A słowa jego brzmiały zagadkowo.

      – Zdecydowałem się dać panu ten sygnał – rzekł do Davidsona – ponieważ zachowanie pozorów może się stać kwestią największej wagi. Naturalnie nie chodzi tu o mnie. Nie dbam ani trochę, co ludzie o mnie powiedzą, i nikt mnie nie może urazić. Zdaje mi się jednak, że przyczyniłem się do pewnej ilości zła, odkąd dałem się skusić czynnemu życiu. Mój postępek wydał mi się zupełnie niewinnym, ale każdy czyn musi sprowadzić złe skutki. Ma w sobie coś diabelskiego. I dlatego cały ten świat jest zły na ogół. Ale skończyłem z tym wszystkim. Nigdy już palcem nie ruszę. Myślałem dawniej, że inteligentna obserwacja faktów jest najlepszym sposobem oszukiwania czasu, który nam wydzielono, nie zapytując wcale, czy sobie tego życzymy; ale teraz skończyłem i z obserwacją.

      Wyobraźmy sobie biednego, prostodusznego Davidsona, wysłuchującego podobnej przemowy w łódce przed opuszczonym, zbutwiałym pomostem, wystającym z podzwrotnikowego gąszczu. Nie słyszał nigdy, by ktokolwiek mówił podobne rzeczy – a cóż dopiero Heyst, którego słowa były zawsze zwięzłe i uprzejme, zabarwione z lekka żartobliwością, przebijającą skroś wykwintny ton jego głosu.

      – Zwariował – pomyślał Davidson.

      Ale, spojrzawszy w pochyloną nad nim twarz, musiał odrzucić przypuszczenie zwykłego obłąkania. Te słowa były doprawdy nadzwyczajne. Nagle przypomniał sobie – w zdumieniu wyszło mu to z pamięci – że Heyst ma tę dziewczynę na wyspie. Dziwaczna jego przemowa miała prawdopodobnie związek z dziewczyną. Davidson otrząsnął się z osłupienia i, nie wiedząc, co ma właściwie powiedzieć, spytał, chcąc zaznaczyć swoją życzliwość:

      – Może zabrakło panu zapasów, czy też czego innego?

      Heyst uśmiechnął