zauważyła jego obecność. Stała cichutko ze spuszczonymi oczami, blada, niema i bez ruchu. Dopiero gdy Heyst odezwał się do niej swym zwykłym, dwornym tonem, podniosła na niego oczy.
– Przepraszam panią – rzekł po angielsku – ale ta okropna baba coś pani zrobiła. Uszczypnęła panią, prawda? Jestem pewien, że uszczypnęła panią przed chwilą, kiedy stała obok pani krzesła.
Dziewczyna przyjęła te słowa nieruchomym spojrzeniem szeroko rozwartych oczu, świadczących o niezmiernym zdumieniu. Heyst był zły na siebie i podejrzewał, że muzykantka nie rozumie jego słów. Niepodobna było powiedzieć, do jakiej narodowości należą te kobiety – widać było tylko, że są bardzo różnego pokroju. Ale dziewczyna zdumiała się prawie jeszcze bardziej od Heysta, ujrzawszy tuż przy sobie tego mężczyznę, jego łysą głowę, białe czoło, ogorzałe policzki, długie poziome wąsy o kasztanowatym odcieniu, wijące się z lekka, i życzliwy wyraz niebieskich oczu wpatrzonych w jej oczy. Heyst widział, jak w osłupiałym jej wzroku błysnął nagły niepokój i ustąpił wyrazowi rezygnacji.
– Jestem pewien, że uszczypnęła panią w okrutny sposób – mruknął, zmieszany trochę swoim postępkiem.
Z wielką ulgą posłyszał jej odpowiedź:
– Nie zdarzyłoby się to po raz pierwszy. Ale choćby nawet tak było, cóż by pan mógł na to poradzić?
– Nie wiem – odrzekł z lekkim odcieniem żartobliwości, nie spotykanej już dawno w jego głosie – która zdawała się głaskać przyjemnie jej uszy. – Przykro mi, ale doprawdy nie wiem. A może mógłbym przydać się na coś? Co pani życzy sobie, abym zrobił? Proszę – niech pani rozkazuje.
I znów największe zdumienie odbiło się na jej twarzy; spostrzegła, jak dalece jest różnym od innych mężczyzn znajdujących się na sali. Różnił się od nich tak bardzo, jak ona różniła się od reszty muzykantek z damskiej kapeli.
– Rozkazywać panu? – szepnęła po chwili w osłupieniu. – Kto pan jest? – spytała nieco głośniej.
– Mieszkam w tym hotelu od kilku dni. Wypadkiem21 znalazłem się na sali. Ta obelga…
– Niech pan nie próbuje do tego się mieszać – rzekła tak poważnie, że Heyst spytał ze zwykłym, żartobliwym odcieniem w głosie:
– Czy pani życzy sobie, abym odszedł?
– Nie powiedziałam tego – odrzekła dziewczyna. – Uszczypnęła mnie, bo nie zeszłam dość prędko z estrady.
– Nie umiem pani wyrazić, jaki jestem oburzony – odrzekł Heyst. – Ale ponieważ pani już tu zeszła – ciągnął ze swobodą światowca, zabawiającego rozmową młodą pannę – czy nie lepiej byłoby usiąść?
Posłuchała zapraszającego gestu i siedli na najbliższych krzesłach. Patrzyli na siebie poprzez okrągły stolik zdumionymi, szeroko otwartymi oczami, a świadomość tego powstawała w nich tak powoli, że przeszła długa chwila, zanim wzrok od siebie odwrócili. Wkrótce oczy ich spotkały się znowu, ale tylko by od siebie odskoczyć. Wreszcie nawiązały stały kontakt, lecz upłynęło już wówczas z piętnaście minut od chwili, gdy siedli przy stoliku, i pauza dobiegała końca.
Tyle co do oczu. Co się zaś tyczy rozmowy, toczyła się bezbarwnie, gdyż oczywiście nie mieli sobie nic do powiedzenia. Twarz dziewczyny przykuwała uwagę Heysta. Wyraz jej nie był ani prosty, ani też łatwy do przeniknięcia. Nie odznaczał się niczym wybitnym – i trudno byłoby się tego spodziewać – ale jej rysy więcej miały subtelności od rysów innych kobiecych twarzy, które Heyst miał kiedykolwiek sposobność tak blisko oglądać. Było w niej coś nieokreślonego a śmiałego, coś budzącego niezmierne współczucie, bo i usposobienie, i los tej dziewczyny malowały się na jej twarzy. A jej głos! Oczarował Heysta nadzwyczajnym swym dźwiękiem. Był to głos stworzony do wypowiadania najcudowniejszych rzeczy, głos, który by pozwolił znieść głupią paplaninę i opromieniłby urokiem najpospolitszą rozmowę. Heyst pił jego czar, jak się słucha tonu jakiegoś instrumentu, nie bacząc na melodię.
– Czy pani także i śpiewa? – spytał nagle.
– Nigdy w życiu nie wzięłam ani jednej nuty – odrzekła, zdumiona tym pytaniem, nie mającym związku z poprzednią rozmową, bo wcale dotąd o śpiewie nie mówili. Widocznie nie zdawała sobie sprawy ze swego głosu. – Od dzieciństwa nie pamiętam, abym miała kiedykolwiek powód do śpiewania.
To pospolite zdanie przeniknęło drgającą, ciepłą szlachetnością dźwięku wprost do serca Heysta. Chłodny i czujny jego umysł śledził jak tam zapadało, dziwiąc się na wpół świadomie swej bezcelowej badawczości, póki nie osiadło kędyś głęboko na dnie, gdzie spoczywają nasze niewysłowione tęsknoty.
– Pani jest, naturalnie, Angielką? – zapytał.
– A cóż pan myślał? – odparła najczarowniejszym tonem. I dodała, sądząc widać, że z kolei i jej wypada zadać pytanie. – Dlaczego pan się zawsze uśmiecha, kiedy pan mówi?
To wystarczało, aby odjąć wszelką ochotę do uśmiechu; ale pytanie postawione było najwidoczniej z tak dobrą wiarą, że Heyst przyszedł zaraz do siebie.
– To takie niefortunne przyzwyczajenie – rzekł z delikatną, wytworną żartobliwością – – Bardzo się to pani nie podoba?
– Nie – odrzekła poważnie. – Ale zwróciłam na to uwagę. Nie spotykałam wielu przyjemnych osób w życiu.
– Jestem pewien, że ta kobieta grająca na pianinie bez porównania jest nieznośniejsza od wszystkich ludożerców, z którymi miałem do czynienia.
– Ja myślę! – wzdrygnęła się. – A jakim sposobem miał pan do czynienia z ludożercami?
– Za długo by o tym opowiadać – rzekł Heyst z nikłym uśmiechem. Uśmiechy Heysta były raczej melancholijne i nie harmonizowały z wielkimi wąsami, pod którymi żartobliwość jego czuła się doskonale, niby płochliwe ptaszę w rodzimej gęstwinie. – O wiele za długo. Jak się pani dostała do tej bandy?
– Pech – odpowiedziała krótko.
– Tak, tak – naturalnie – Heyst kiwnął potakująco głową i dodał, oburzony wciąż na owo uszczypnięcie, które raczej odgadł niż zobaczył: – Proszę pani, czy pani nie może się jakoś bronić?
Wstała właśnie z krzesła. Muzykantki wracały z wolna na miejsca. Niektóre siedziały już bezczynnie przed pulpitami, patrząc przed siebie bezmyślnie. Heyst powstał także.
– Nie dam im rady – odrzekła.
Słowa te płynęły z pospolitego ludzkiego doświadczenia, ale, dzięki jej głosowi, olśniły Heysta jak objawienie. Uczucia jego były mętne, lecz umysł jasny jak zwykle.
– To niedobrze. – A jednak ta dziewczyna nie skarży się właściwie na złe traktowanie – rozmyślał trzeźwo po jej odejściu.
II
Tak się to zaczęło. Jakim zaś sposobem doszło do wiadomego końca, niełatwo ściśle zdać sprawę. Heyst zainteresował się najwidoczniej nie tyle samą dziewczyną, ile jej losem. Był to przecież ten sam człowiek, który dał nurka za tonącym Morrisonem, znając go prawie wyłącznie tylko z widzenia i ze zwykłych plotek wyspiarskich. Ale tym razem skok do wody był zupełnie innego rodzaju i mógł doprowadzić do związku o zasadniczo odmiennym charakterze.
Czy zastanawiał się w ogóle nad tym wszystkim? Prawdopodobnie tak; dosyć miał na to rozwagi. Ale widać niedostatecznie zdawał sobie sprawę z wypadków; gdyż postępowanie jego w tym czasie – począwszy od owego wieczoru, a skończywszy na dniu ucieczki – nie zdradzało najlżejszego wahania. W gruncie rzeczy Heyst nie należał do ludzi, którzy