Fernando de Rojas

The Celestina


Скачать книгу

ale najwidoczniej kiedyś do czegoś służyła albo już nie zdążyła posłużyć.

      Miałem już stół, ale nadal to wszystko nie przypominało miejsca, w którym mógłby działać klub. Musieliśmy przecież na czymś siedzieć, a było nas aż czterech. Przypomniałem sobie o rozkładanych krzesełkach na ryby. Mój tata czasem zabierał mnie i brata nad rzekę. Ale minęło już sporo czasu, odkąd byliśmy tam po raz ostatni.

      Krzesełek było więcej, bo czasem na ryby jeździła

      z nami mama z Zuzią. Właściwie nie wiem, po co one jeździły. Mama przez cały czas zagadywała tatę, a Zuzia darła się wniebogłosy, strasząc nie tylko ryby w rzece, ale i wszystkich okolicznych rybaków.

      Przy okazji szukania krzeseł, znalazłem coś wspaniałego: wojskową siatkę w maskujących, ciemnozielonych kolorach.

      Kiedyś tata zabrał mnie i brata do lasu, żebyśmy obserwowali jelenie – to kolejna pasja taty. Mówi, że to piękne

      i dostojne zwierzęta. Ja tam nie wiem, bo kiedy nas wtedy zabrał, kazał nam siedzieć w kryjówce przykrytej tą maskującą siatką pół nocy aż do świtu. Ciemno było

      w tym lesie, choć oko wykol, komary pogryzły nas niemiłosiernie, miałem bąble na twarzy, a kiedy wreszcie wstał świt i myślałem, że w końcu zobaczymy te jelenie i nasza udręka się skończy, nad lasem uniosły się takie mgły, że już wcale nic nie było widać. Żadnych jeleni, borsuków, zajęcy, wiewiórek, dosłownie nic! Na dodatek potem zabłądziliśmy i tata przeciągnął nas chyba przez pół lasu. Złapałem nawet kleszcza. Mama jak go zobaczyła, wpadła w histerię, że na pewno teraz zachoruję dźwięk dzwonka do drzwi, wybiegłem z pokoju.

      na boreliozę albo zapalenie mózgu, bo ojciec jest nieodpowiedzialnym człowiekiem.

      – Naprawdę mózg ci się zapali? – Zuzia łaziła ciągle za mną z wystraszoną miną. Tym razem ta smarkata naprawdę się o mnie martwiła.

      – Nie zapali. Zapalenie mózgu to taka choroba, bardzo poważna – tłumaczył jej mój przemądrzały brat

      Michał. – Przed kleszczami należy się odpowiednio chronić. Ja użyłem płynu odstraszającego, a Przemek nie.

      – Ojej… – Mała się przejęła.

      Rzeczywiście Michał miał rację, nie chciało mi się używać płynu, a brat spryskał się tak, że nawet muchy pół metra od niego padały. Jasne, jemu nigdy nic nie groziło.

      Przez następnych kilka godzin z niepokojem wypatrywałem u siebie objawów tych wszystkich strasznych chorób. Po usunięciu kleszcza mama solidnie zdezynfekowała ugryzione miejsce, a samego kleszcza wyciągnęła specjalną pompką, żeby nie uszkodzić pajęczaka. Podobno, gdyby go źle wyciągnęła, on mógłby zwymiotować do mojej krwi i przekazać mi zarazki. No wiecie?

      Muffin powiedział, że znał chłopaka, który też został ugryziony przez kleszcza i u niego lekarze wykryli boreliozę. Musiał dostawać mnóstwo zastrzyków! Przeraziłem się jeszcze bardziej.

      Cały dzień spędziłem w łóżku. Wszyscy domownicy chodzili wokół mnie na palcach z zatroskanymi minami, a ja czekałem na przyjście najgorszego. Studiowałem objawy w książce i już pod wieczór zauważyłem u siebie większość z nich.

      Tata chodził jak struty, wyrzucając sobie, że to jego wina. W sumie miał rację, przecież to była jego wina. To on kazał mi siedzieć w tym lesie i nie dopilnował, czy spryskałem się płynem odstraszającym. Uznałem, że należy mi się odszkodowanie za utratę zdrowia i straty moralne.

      – Kupisz mi nową konsolę? Najlepiej Xboxa, tak

      o tym marzę – z przymglonym wzrokiem wyszeptałem tacie omdlewającym głosem.

      Tak naprawdę nie czułem się aż tak źle, ale przecież w każdej chwili mogłem naprawdę śmiertelnie ZACHOROWAĆ.

      Tata odgarnął moje wilgotne włosy z czoła, pocałował mnie w policzek i obiecał:

      – Dobrze, kupię ci. Tylko mi już wyzdrowiej.

      Jak więc widzicie, to chorowanie nie było takie złe. Tyle że mama zabrała mnie w końcu do lekarza na badania. Okazało się, że miałem szczęście i kleszcz niczym mnie nie zaraził. Kamień spadł mi z serca, ale gdy po powrocie do domu w ramach relaksu usiadłem przed komputerem, mama stanowczo zabroniła mi grać.

      Powiedziała, że skoro jestem zdrowy, czas skończyć z rekonwalescencją i symulowaniem.

      Też coś, wcale nie symulowałem. Naprawdę poczułem się chory, gdy pomyślałem, że kleszcz mógł zwymiotować do mojego krwiobiegu.

      No ale zboczyłem z tematu. Wszystko przez tę siatkę, którą wyciągnąłem z kąta piwnicy i przypomniałem sobie o tamtej historii.

      Rozwiesiłem ją nad stołem i pozaczepiałem o rury biegnące pod sufitem, tworząc coś w rodzaju namiotu. Wewnątrz tego namiotu znajdował się stół i krzesełka rybackie.

      Kiedy popatrzyłem na swoje dzieło, byłem naprawdę zadowolony. Zerknąłem na zegarek. Do spotkania naszego klubu została jakaś godzina. Musiałem odrobić lekcje, żeby mi potem mama nie suszyła głowy. Nie chciałem, żeby przerwała nam inauguracyjne spotkanie Klubu Poszukiwaczy Przygód. Na szczęście tego dnia nie było zbyt wiele lekcji do odrobienia. Prędko uwinąłem się z matmą – postanowiłem rozwiązać zadania następnego dnia rano – i odfajkowałem pracę

      z polskiego.

      Polecenie brzmiało:

      Wykonaj opis tortu. Pamiętaj o wstępie, rozwinięciu

      i zakończeniu.

      A moja praca wyglądała tak:

      Nie mogę opisać tortu, ponieważ go zjadłem.

      Tort był bardzo dobry.

      To koniec.

      Prościzna, prawda? Wstęp, rozwinięcie, zakończenie, wszystko się zgadza.

      Zadowolony z siebie wrzuciłem zeszyt do torby i na dźwięk dzwonka do drzwi, wybiegłem z pokoju.

      – Przemku, odrobiłeś lekcje? – dogonił mnie głos mamy, krzątającej się w kuchni.

      – Jasne, mamo! Przyszli do mnie chłopacy. Będziemy od tej pory spotykać się w naszej piwnicy. To będzie siedziba klubu, który dzisiaj założyłem.

      – Klubu? – zainteresowała się mama.

      – Tak, Klubu Poszukiwaczy Przygód. Wziąłem sobie do serca twoje zalecenia i będziemy się razem z chłopakami rozwijać – odparłem, równocześnie otwierając drzwi wejściowe.

      Jeden za drugim weszli jak zwykle rozczochrany Bazyl, Rodzynek ze swoją idealnie uczesaną fryzurą

      i Muffin z nieodłączną lukrowaną babeczką w dłoni.

      – Bry, bry – mamrotali do mojej mamy słowa powitania.

      – Dzień dobry, chłopcy. – Mama była ogromnie przejęta. – Jestem z was dumna, że wreszcie obudziły się

      w was ambicje i pragniecie nabywać nowych, rozwijających umiejętności.

      Chłopacy stali z rozdziawionymi ustami i gapili się na moją mamę, jakby mówiła do nich po chińsku.

      – Jak mamy się tutaj uczyć, to ja nie chcę! – Muffin odwrócił się na pięcie i już zamierzał zwiać, gdy pociągnąłem go za koszulę i mrugnąłem okiem.

      – Przecież musiałem coś powiedzieć mamie, żeby pozwoliła nam się spotykać w piwnicy – szepnąłem.

      – A, chyba że tak – bąknął Muffin i zawrócił.

      Zachwycona mama pewnie myślała, że my będziemy czytać jakieś książki przygodowe albo coś. Odprowadziła nas do samych