brał się do dzieła, uwidoczniały się jego muskulatura i męskość. Bess usilnie próbowała nie zwracać na to uwagi. Wspomnienie tego, co zaszło między nimi przed laty, było zbyt krępujące, a do tego traktował ją pogardliwie i z kiepsko ukrywaną złością.
– Ja… zajrzałam do domu, żeby zawiadomić kogoś o ucieczce cieląt – wydukała, bo w jego obecności czuła się jak zahukana uczennica. – A kiedy wracałam, zobaczyłam to leżące maleństwo…
Z wdziękiem zsiadł z siodła, a jednak klękając przy cielaku o czerwono-białej sierści, wciąż oszczędzał nogę, w której naderwał ścięgno.
– Podchodzenie do rannego cielaka, kiedy jego matka krąży w pobliżu, jest niebezpieczne – poinformował ją, nie podnosząc wzroku, i obmacał cielę, szukając rany albo oznak choroby. – Ja nie hoduję nierogacizny. Moje krowy mają rogi i potrafią się nimi posługiwać.
– Wiem – odparła łagodnie. – Nic jej nie jest?
– To nie ona, tylko on, ale niestety nie jest dobrze. Wygląda mi to na biegunkę. – Wstał, delikatnie trzymając cielaka w ramionach. – Zabiorę go. – Zerknął na nią przelotnie. – Dzięki, że się przy nim zatrzymałaś.
Ruszyła za nim.
– Czy… Może go potrzymam, kiedy będziesz wsiadał na konia? – zaproponowała niepewnie.
Zatrzymał się i odwrócił przy gniadoszu, a w jego oczach mignął błysk zaskoczenia.
– W tej sukience? – spytał, z bezczelnym uznaniem omiatając wzrokiem jej smukłą figurę. – Jedwabna, dobrze mówię? Wrócisz do domu, śmierdząc bydłem, a co gorsza, sukienka będzie do wyrzucenia. Już mówiłem, kanalizacja mu wysiadła – dodał sucho, oględnie definiując przypadłość.
Skwitowała to uśmiechem.
– Nie miałabym nic przeciwko – odparła. – Lubię takie maluchy.
– Zwierzątka małe, chore, bezpańskie… – uzupełnił listę. – Wracaj do domu, Bess. To zadupie ani ranczo nie pasują do ciebie. Pisane jest ci lepsze życie.
Delikatnie ułożył cielę przed łękiem, wskoczył na siodło i przytrzymując zwierzaka, drugą ręką sięgnął po wodze. Rozmarzona i bezradna Bess mogła tylko na niego patrzeć wygłodniałym wzrokiem. Spojrzał na nią z góry, dostrzegł wyraz jej oczu i wtedy jego oczy pociemniały. Zmrużył powieki.
– Wracaj do domu – powtórzył ostrzej, niż zamierzał, bo jej widok wytrącał go z równowagi.
– Dobrze, Cade – mruknęła i ze zwieszoną głową poszła do samochodu.
Patrzył na nią z miną tak wymowną, że zrozumiałaby ją nawet tak niewinna istota jak Bess. Bez słowa zawrócił konia i ruszył do Lariatu.
Chętnie odprowadziłaby go wzrokiem, ale i tak już za bardzo się zdradziła. Tak mocno go kochała. Dlaczego nie może się odkochać? Bóg świadkiem, że Cade jej nie chciał, a mimo to wciąż próbowała sforsować kamienny mur okalający jego serce.
Wsiadła do jaguara. Czuła się zmęczona i odrętwiała. Żałowała, że nie potrafi mu się postawić. Może gdyby miała więcej ikry, to Cade by się nią zainteresował, ale za bardzo go kochała, by mu się sprzeciwić w jakiejkolwiek sprawie. Czasami się zastanawiała, że może w tym tkwi problem. Kiedy mu się podporządkowywała, był dla niej jeszcze gorszy. A przecież nie brakowało jej charakteru, sęk w tym, że od małego zabraniano jej się z tym afiszować. Jak to często mawiała Gussie, wszczynanie awantur jest niegodne i nie przystoi kobiecie.
Przygnębiona wyjechała na szosę. Była urodziwa i dobrze wychowana, a jednak jej dni były wyprane z życia niczym smętny pniak po ściętym drzewie. Boleśnie brakowało jej przygód, choćby jakiejś iskry, o prawdziwym ogniu nawet nie wspominając. Niczego sobą nie reprezentowała, była tylko przedłużeniem Gussie. Na domiar złego przedłużeniem niezbyt atrakcyjnym, zreflektowała się gorzko.
Zanim dotarła do domu, jej ojciec zdążył już wrócić. Wyglądał, jakby przybyło mu drugie tyle lat.
– Myślałam, że zostaniesz w Dallas do jutra – powiedziała, ściskając go ciepło. Był niewiele wyższy od niej, miał ciemne oczy, szpakowate włosy i zazwyczaj tryskał energią.
– Tak planowałem – przyznał. – Ale coś mi wyskoczyło. Nie, nie próbuj mnie podpytywać, bo i tak nic ci nie powiem – dorzucił, widząc, że córka chce się odezwać. – Wszystko pójdzie dobrze. Musi.
– Domyślam się, że chodzi o interesy – mruknęła.
– Jak zawsze, prawda? – Poluzował krawat i rozejrzał się po marmurowej posadzce w biało-czarną szachownicę, aż po wyłożone dywanem schody. W holu na suficie wisiał kryształowy żyrandol z Waterford, a drzwi po bokach prowadziły do elegancko umeblowanych pokoi. – Mój Boże, z dnia na dzień jest coraz gorzej. Choćbym się zaharowywał na śmierć, nic tylko się cofam. Wiesz, Bess, czasami chciałbym rzucić to wszystko w diabły i wyjechać do Afryki. Zamieszkałbym w chatce w środku dżungli i jeździł sobie na słoniu.
– Afryka jest pogrążona w chaosie, słonie wyżarły większość dżungli, a małe słoniątka przenosi się w ramach eksperymentu do innych krajów, żeby sprawdzić, czy uda się odnowić ich populację na terenach z dostateczną ilością roślinności – poinformowała go Bess.
– Ty i te twoje mądrości z National Geographic – odburknął. – Mniejsza z tym. Zamustruję się na Moulin à Vent, będę badał z Jakiem Cousteau i jego synem to, co jeszcze zostało z mórz.
– Mają już nowy statek. Nazywa się…
– Bo powiem twojej matce, że urwałaś się z herbatki u madame Plotkary – zagroził.
– W porządku, już nic nie mówię – skwitowała z uśmiechem. – Gdzie jest mama?
– Na górze, stroi się. Obiecałem, że zabiorę ją do San Antonio na lunch. – Zerknął na zegarek. – Zakładając, że się wyrobi na czas.
– Ona wciąż jest piękna – przypomniała ojcu. – A piękności nie można popędzać.
– Próbuję to robić od dwudziestu czterech lat. W przyszłym roku będziemy obchodzili srebrne gody. To były całkiem udane lata, mimo że twoja matka nieprzytomnie szasta pieniędzmi. Mam nadzieję, że uda mi się odłożyć na czarną godzinę dość grosza, żeby zaspokoić jej upodobanie do brylantów. – Zachichotał, ale w jego oczach nie było wesołości. – To się przeradza w prawdziwą gehennę. Właśnie podjąłem kto wie czy nie największe ryzyko w mojej karierze finansisty i jeśli nie wypali, to nie wiem, co poczniemy.
Bess zmarszczyła czoło. Ojciec musiał mieć poważne kłopoty.
– Mogę jakoś pomóc, tato?
– Skąd, kochanie, ale dziękuję za dobre chęci.
– Mama też się tym przejmuje – powiedziała z wahaniem.
– Tak, choć na swój sposób. Na początku liczyłem, że z jej strony to prawdziwa miłość, a nie pogoń za lepszym życiem, ale z czasem zadowoliłem się przyjaźnią. Nasze małżeństwo nie należało do najbardziej udanych, ale daję ci słowo, że kochałem ją za nas oboje. I wciąż ją kocham – dodał z pełnym zadumy uśmiechem.
Milczała przez chwilę, po czym oznajmiła:
– Nita chce, żebym poleciała z nią na Karaiby.
– Twoja matka dostanie szału.
– Tak, wiem. Zresztą i tak nie mam ochoty nigdzie wyjeżdżać.
– Przeciwnie, masz ochotę – stanowczo stwierdził Frank Samson.