Diana Palmer

Dżinsy i koronki


Скачать книгу

      Zaraz po lunchu zjawił się ich prawnik, Donald Hughes, i przekazał im, co będzie się działo przed odczytaniem testamentu, które miało nastąpić po pogrzebie. Dzięki Bogu Cade załatwił też wszystkie formalności związane z pogrzebem, w czym pomagał mu Donald.

      Bess słuchała spokojnego głosu prawnika w całkowitym osłupieniu, a twarz Gussie bladła i czerwieniła się na przemian.

      – C… co takiego? – wydukała Gussie.

      – Jesteście bankrutami – wyjaśnił Donald łagodnie. – Inwestycja, w którą zaangażował się twój mąż, to był przekręt. Sprawcy zdążyli uciec z kraju, nie ma co liczyć na ich ekstradycję. Frank wpakował w ten projekt cały wasz majątek. Wszystko przepadło, a przy okazji Cade stracił na tym sto tysięcy dolarów. Niestety Frank zagwarantował, że jeśli inwestycja nie wypali, zwróci mu jego wkład co do centa. Przykro mi, ale tak to wygląda od strony prawnej i nic nie możecie z tym zrobić.

      Gussie mogła zrobić tylko jedno, więc to zrobiła, czyli zemdlała i osunęła się na podłogę.

      Bess bez ruchu siedziała ze wzrokiem wlepionym w prawnika, usiłując przyswoić sobie to, co powiedział. Jej ojciec wdał się w jakiś szemrany interes, który doprowadził go do katastrofy. Zrujnował swoje finanse, zawiódł rodzinę i przyjaciół, dlatego się zabił.

      Choć zabrzmi to makabrycznie, decyzja o samobójczej śmierci na swój sposób była logiczna. Tyle że Gussie i Bess zostały z jego długami i groziło im, że stracą wszystko. A najgorsze było to, że przepadnie również dom. Czekała więc je przeprowadzka, bieda i zaczynanie od zera. Bess spojrzała na leżącą matkę i mimowolnie pomyślała, że Gussie, nawet gdy jest nieprzytomna, wygląda pięknie. Sama też chętnie by zemdlała, licząc na to, że kiedy się ocknie, cała ta historia okaże się tylko sennym koszmarem. Ale Donald był aż nadto realny, podobnie jak matka. Wszystko to działo się naprawdę. A jej problemy dopiero się zaczęły.

      Rozdział trzeci

      O zmroku Bess nieco się uspokoiła, tyle że Gussie działała jej na nerwy. Zastanawiała się, jak sobie z tym wszystkim poradzi. Wiedziała, że kiedy w końcu otrząśnie się z szoku, będzie jeszcze gorzej.

      Sypnął śnieg. Pierzaste płatki padały bezdźwięcznie w ciemności, co stwarzało bajkową atmosferę, ale Bess nie zwracała uwagi na pokrywający ziemię biały dywan. Przed dom zajechał wysłużony, dobrze jej znany pikap i na chwilę oślepił ją reflektorami, a po chwili kierowca zgasił silnik. To był Cade. Trochę się odprężyła. Jakimś cudem wiedziała, że przyjedzie.

      – Kto tam jest na dworze? – Matka zatrzymała się na podeście schodów i spojrzała z góry na córkę.

      – Cade – odparła Bess, czekając na nieuchronny wybuch złości.

      – Znowu? – jęknęła Gussie. – Oczywiście przyjechał po swoje pieniądze.

      – Dobrze wiesz, że nie to go sprowadza – spokojnie powiedziała Bess. – Przyjechał sprawdzić, czy niczego nam nie potrzeba. Może jednak okażesz mu choć trochę wdzięczności za to, co już dla nas zrobił? Przecież żadna z nas nie była w stanie zająć się organizacją pogrzebu.

      – Tak, jestem mu wdzięczna – dała za wygraną Gussie, ocierając łzy. – Ale tak trudno jest mu to okazywać. Nie masz pojęcia, Bess, jak bardzo namieszał przez lata. Wiedziałaś, że Elise i ja kiedyś byłyśmy przyjaciółkami? To przez Cade’a już się nie przyjaźnimy. Ale mniejsza z tym – dodała, gdy Bess wyraźnie się szykowała, by podpytać ją o szczegóły. – Było, minęło. Idę na górę, kochanie. Nie jestem w stanie w nim rozmawiać. Nie teraz.

      Patrząc, jak matka zmęczonym krokiem człapie do sypialni, Bess pomyślała, że od tej pory jej życie będzie nie do zniesienia. Samobójstwo ojca zszokowało niewielką teksańską społeczność niemal tak mocno, jak wstrząsnęło rodziną Franka Samsona. On nie ponosił winy za cały ten skandal, w tym przekręcie był jedynie pionkiem. Cade i jego rodzina nie mieli do niego żadnych pretensji.

      Wyjrzała zza firanki. Jej łagodne piwne oczy były spragnione choćby tylko widoku Cade’a. Strząsnęła z ramion włosy i z powrotem zebrała je w kok, z którego nagle jej się rozsypały. Tak działał na nią Cade. Sprawiał, że się denerwowała; podniecał ją; ubarwiał jej życie. W wieku dwudziestu trzech lat nadal była niewinna, bo zasadniczy w sprawach obyczajowych ojciec trzymał ją pod kloszem. Może dlatego Cade nie chciał mieć z nią nic wspólnego? Sam też był wychowany w surowym reżimie, a jego rodzina składała się z zatwardziałych baptystów. Dla kogoś takiego uwiedzenie niewinnej dziewicy byłoby nie do pomyślenia, nic więc dziwnego, że Cade zazwyczaj traktował Bess jak powietrze.

      Oczywiście miał mnóstwo rzeczy na głowie i zupełnie nie przypominał młodszych braci, Roberta i Gary’ego, którego uwielbiała. Cade nigdy z nią nie flirtował, nigdy nie zaproponował randki. I pewnie nigdy tego nie zrobi – swego czasu powiedział jej, że nie jest w jego typie. Wciąż oblewała się rumieńcem, przypominając sobie, jak nieśmiało ubóstwiała go tego lata, kiedy uczył ją jeździć konno, oraz to, jak ją wtedy potraktował.

      Zdawała sobie sprawę, że Cade nie mógł machnąć ręką na pieniądze, które stracił z winy jej ojca, i zachodziła w głowę, jakim cudem lekkomyślna, rozrzutna matka i ona zdołają spłacić ten dług. Tato, tato, jak mogłeś nas wpakować w takie tarapaty! – pomyślała z goryczą, a potem ze smutkiem zadumała się nad tragicznym końcem tego biednego i udręczonego człowieka, który nie potrafił znieść tego, że okrył swoją rodzinę niesławą. Choć okazał się słaby i popełnił straszny błąd, kochała go. Rozstanie się z nim w taki sposób było potwornie trudne.

      Na dworze zerwał się silny wiatr, ale Cade nadal maszerował szybkim krokiem. Wiedziała, że kiedy sobie coś postanowi, nawet huragan go nie powstrzyma. Wzdrygnęła się, gdy zobaczyła, że zmierza do frontowego wejścia. Jego znoszony ciemny deszczowiec roztrącał wysoką trawę, po której szedł, a na rondzie szarego stetsona topił się śnieg. Cade szedł tak, jak robił wszystko inne – zdecydowanie, sadząc susy dwa razy dłuższe od jej kroków. Gdy wszedł w krąg światła padającego z werandy, mignęły jej jego zimne ciemne oczy i mocno opalona twarz.

      Miał bardzo męskie rysy – sterczące brwi, prosty nos i usta niczym z greckiego posągu. Do tego nadzwyczaj wysokie kości policzkowe i czarne oczy. Równie czarne były jego włosy – gęste i proste, zawsze starannie i tradycyjnie ostrzyżone i uczesane. Wysoki, szczupły i zmysłowy, miał długie muskularne nogi i wielkie stopy. Bess uwielbiała na niego patrzeć – oglądać go w znoszonych ciuchach, sfatygowanym stetsonie… I nigdy nie przejmowała się tym, że nie był bogaty. Największą przeszkodę stanowiła wyraźna niechęć jej matki do niego. No i całkowita oziębłość Cade’a. Czasami myślała, że nie przeżyje tej scysji, którą miała z nim przed laty, a on nigdy nie zapomni, jak się do niego przystawiała. Z perspektywy czasu była zaszokowana własną zuchwałością. Nie była flirciarką, ale teraz już Cade nigdy w to nie uwierzy.

      Ani się obejrzała, a on stał w progu, górując nad nią, gdy wyszła mu na powitanie. Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. Miała na sobie bladozieloną sukienkę z jedwabiu, a na twarzy smutek.

      Zmartwił go ból w jej oczach.

      – Wpuść mnie do środka, Bess – odezwał się.

      Natychmiast spełniła polecenie. Mówił władczo, z silnym teksańskim akcentem, ale prawie nigdy nie podnosił głosu. Na dźwięk tego cichego tonu nawet najtwardsi z jego pomagierów od bydła stawali na baczność. Bo był najtwardszy z nich, życie go tak zahartowało. Stary Coleman Hollister nie oszczędzał Cade’a, choć młodszych synów traktował pobłażliwie. Cade był jego pierworodnym, więc Hollister senior szykował go do przejęcia rancza, kiedy nadejdzie czas. Jak