Frank Herbert

Mesjasz Diuny


Скачать книгу

rzeczy. Zjawili się kuśtykający o kulach ranni. Sądzę, że nasz Muad’Dib nie wie, ilu ludzi okaleczył.

      – Byłeś przeciwny biesiadzie? – Tleilaxanin słyszał o fremeńskich orgiach pod wpływem piwa przyprawowego.

      – Nie przypominała duchowej komunii z naszej siczy. Brakowało tau. Dla rozrywki były młode niewolnice, a żołnierze dzielili się opowieściami o bitwach i ranach.

      – Zatem byłeś w tej wielkiej kamiennej twierdzy – powiedział Scytale.

      – Muad’Dib wyszedł do nas na taras – ciągnął Farok. – „Przychylności losu dla nas wszystkich”, rzekł. Pustynne powitanie w takim miejscu!

      – Znasz położenie jego komnat mieszkalnych? – zapytał Scytale.

      – Są daleko w głębi. Gdzieś daleko w głębi. Powiedziano mi, że on i Chani prowadzą wędrowne życie, tyle że w obrębie murów twierdzy. W Wielkiej Sali Muad’Dib udziela audiencji. Ma sale przyjęć i sale oficjalnych spotkań, całe skrzydło dla straży przybocznej, miejsca na uroczyste ceremonie i wewnętrzną sekcję łączności. Powiedziano mi, że w pomieszczeniu głęboko pod twierdzą, w kręgu rowów z wodą, trzyma skarłowaciałego czerwia, którego może nią zatruć. To tutaj odczytuje przyszłość.

      „Mieszanina mitów i faktów” – pomyślał Scytale.

      – Wszędzie towarzyszy mu rządowa świta. – Farok się skrzywił. – Urzędnicy, słudzy i słudzy sług. Ufa tylko takim jak Stilgar, którzy byli z nim bardzo blisko za dawnych dni.

      – Tobie nie – rzekł Scytale.

      – Myślę, że zapomniał o moim istnieniu.

      – Jak opuszcza twierdzę i jak do niej wraca? – zapytał Tleilaxanin.

      – Ma malutkie lądowisko ornitopterów, taki występ w wewnętrznym murze. Mówią, że Muad’Dib nie dopuszcza nikogo do sterów podczas lądowania. Podobno najmniejszy błąd w wyliczeniu podejścia grozi uderzeniem w pionową ścianę i runięciem do jednego z tych przeklętych ogrodów.

      Scytale skinął głową. To się najprawdopodobniej zgadzało. Taki powietrzny dostęp do kwater Imperatora dawał jakąś rękojmię bezpieczeństwa. Wszyscy Atrydzi byli doskonałymi pilotami.

      – Używa ludzi do przekazywania wiadomości dystransowych. Wszczepianie translatorów fali poniża ludzi. Człowiek winien być panem swego głosu. Nie powinien nosić ukrytej w głosie wiadomości od drugiego człowieka.

      Maskaradnik wzruszył ramionami. Wszystkie wielkie potęgi używały obecnie dystransów. Nigdy nie można przewidzieć, jaka przeszkoda stanie między nadawcą a odbiorcą. Dystrans był niepodatny na polityczną kryptologię, ponieważ bazował na ledwo uchwytnych zniekształceniach widma naturalnego głosu szyfrowanych niezwykle złożonymi metodami.

      – Nawet jego urzędnicy skarbowi korzystają z tej metody – utyskiwał Farok. – Za moich czasów dystransy wszczepiano jedynie pośledniejszym zwierzętom.

      „Jednak informacje o dochodach muszą być tajne – pomyślał Scytale. – Niejedna władza upadła, gdyż lud odkrył prawdziwe rozmiary bogactwa rządzących”.

      – Jak rzesze Fremenów patrzą dziś na Dżihad Muad’Diba? – zapytał maskaradnik. – Nie mają nic przeciwko temu, że z ich Imperatora robi się boga?

      – Większość nawet się nad tym nie zastanawia. Widzą w dżihadzie to samo, co ja widziałem… większość z nich. Źródło niezwykłych przeżyć, przygody i bogactwa. Ta grabenowa nora – omiótł gestem dziedziniec – kosztowała sześćdziesiąt lidów przyprawy. Dziewięćdziesiąt kantarów! Był czas, kiedy nie potrafiłem sobie wyobrazić takiego bogactwa. – Pokręcił głową.

      Niewidomy chłopak po drugiej stronie dziedzińca próbował zagrać miłosną balladę na balisecie.

      „Dziewięćdziesiąt kantarów – pomyślał Scytale. – Coś takiego. Pewnie, że to fortuna. Na wielu innych planetach nora Faroka byłaby pałacem, ale wszystko jest względne… nawet kantar. Czy Farok wie, na przykład, skąd się wzięła jego jednostka masy przyprawy? Czy kiedykolwiek przyszło mu do głowy, że półtora kantara wynosił niegdyś dopuszczalny ładunek wielbłąda? Mało prawdopodobne. On mógł nawet nigdy nie słyszeć o wielbłądzie ani o złotym wieku Ziemi”.

      Osobliwie wpadając w rytm melodii balisety syna, Fremen powiedział:

      – Miałem krysnóż, taliony na dziesięć litrów wody, własną lancę w spadku po ojcu, serwis do kawy i butelkę z czerwonego szkła starszą, niż sięgała pamięć mojej siczy. Miałem udział w naszej przyprawie, ale nie miałem pieniędzy. Nie wiedziałem, że jestem bogaty. Do tego jeszcze dwie żony: jedna brzydka i ukochana, druga głupia i uparta, lecz o kształtach i twarzy anioła. Byłem fremeńskim naibem, jeźdźcem czerwi, władcą lewiatana i piasku.

      Chłopak pod arkadami zagrał żwawiej.

      – Wiedziałem wiele rzeczy, nie musząc się nad nimi zastanawiać – ciągnął Fremen. – Wiedziałem, że głęboko pod naszym piaskiem jest woda uwięziona przez maleńkie stworzyciele. Wiedziałem, że moi przodkowie składali dziewice w ofierze Szej-huludowi… dopóki Liet-Kynes nie kazał z tym skończyć. Źle zrobiliśmy, skończywszy z tym. Widziałem klejnoty w paszczy czerwia. Moja dusza miała cztery bramy, a ja znałem je wszystkie. – Umilkł i popadł w zadumę.

      – A potem zjawił się Atryda z matką czarownicą – rzekł Tleilaxanin.

      – Zjawił się Atryda – powtórzył Farok. – Ten, któremu w siczy daliśmy imię Usul, jego sekretne imię wśród nas. Nasz Muad’Dib. Nasz Mahdi! Ale kiedy wezwał do dżihadu, byłem pośród tych, którzy zapytali: „Dlaczego mam się bić gdzieś daleko? Nie mam tam krewnych”. Jednak inni poszli: młodsi, przyjaciele, towarzysze z dzieciństwa. Po powrocie opowiadali o cudach, o mocy tego zbawiciela z Atrydów. Walczył z Harkonnenami, naszym wrogiem. Liet-Kynes, który obiecał nam raj na tej planecie, pobłogosławił go. Powiadano, że Atryda przybył, żeby odmienić naszą planetę i nasz wszechświat, i że na jego skinienie zakwitnie nocą złoty kwiat. – Uniósłszy rękę, przyjrzał się swojej dłoni. – Ludzie wskazywali pierwszy księżyc i mówili: „Tam jest jego dusza”. I tak został nazwany Muad’Dibem. Nic nie rozumiałem z tego wszystkiego. – Opuścił rękę i spojrzał na drugą stronę dziedzińca, na swego syna. – Miałem pustkę w głowie. Myślałem tylko sercem, żołądkiem i lędźwiami.

      Ponownie wzrosło tempo towarzyszącej im muzyki.

      – Wiesz, dlaczego wziąłem udział w dżihadzie? – Spojrzenie starczych oczu przeszyło Scytale’a. – Usłyszałem, że jest coś, co nazywają morzem. Strasznie trudno uwierzyć w morze, gdy się żyje jedynie wśród naszych wydm. Nie mamy tu mórz. Mieszkańcy Diuny nigdy nie widzieli morza. Mieliśmy oddzielacze wiatru. Gromadziliśmy wodę z myślą o wielkiej przemianie, którą obiecał nam Liet-Kynes… tej przemianie, która się dokonuje za skinieniem ręki Muad’Diba. Mogłem sobie wyobrazić kanat, wodę płynącą rowem na otwartym terenie. Opierając się na tym, mogłem oczami duszy zobaczyć rzekę. Ale morze? – Wpatrzył się w półprzezroczysty dach nad dziedzińcem, jakby próbował przeniknąć spojrzeniem wszechświat. – Morze – powiedział cicho – przekraczało możliwości mojej wyobraźni. Jednak ludzie, których znałem, mówili, że widzieli ten cud. Sądziłem, że kłamią, ale musiałem się o tym przekonać osobiście. Zaciągnąłem się właśnie z tego powodu.

      Chłopak dobył głośny końcowy akord i rozpoczął nową pieśń o dziwnie falującym rytmie.

      – Znalazłeś swoje morze? – zapytał Scytale.

      Miał wrażenie, że stary go nie usłyszał. Dźwięki balisety wznosiły się i opadały niczym morskie pływy. Farok oddychał w rytm muzyki.

      – O zachodzie słońca – rzekł