Graham Masterton

ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ


Скачать книгу

się fajka do cracku, wykonana z plastikowej butelki oklejonej folią aluminiową i taśmą samoprzylepną. Już sobie wyobrażał, jak pociąga z niej dym i czuje cudowną lekkość. Może Hangout na Princes Street jest jeszcze otwarty i uda mu się znaleźć tam Billy’ego Murphy’ego. Máire miała rację. Co z tego, że jego towar składał się w siedemdziesięciu procentach z wypełniacza? Byle tylko nie był to środek przeczyszczający dla niemowląt, po którym Matty natychmiast robił w spodnie.

      – No dobrze, zobaczę, co uda mi się znaleźć – powiedział i zaczął się zmagać z zamkiem śpiwora, który zawsze sprawiał problemy, bo brakowało w nim kilku ząbków. Zdołał przesunąć suwak do połowy długości śpiwora i wypełznąć na zimny, wilgotny chodnik. Wciąż opierał się na kolanach i na rękach, gdy z deszczu wychynęło trzech mężczyzn, którzy szli prosto do niego.

      – Wybierasz się gdzieś, przyjacielu? – spytał jeden z nich z dziwnym, melodyjnym akcentem, który brzmiał niemal tak, jakby gość wyśpiewywał te słowa.

      Matty wyciągnął rękę i przytrzymał się odrzwi, by pomóc sobie przy wstawaniu. W tym samym momencie mężczyźni podeszli bliżej i otoczyli go. Choć tylko jeden z nich wyróżniał się wzrostem, wszyscy byli potężnie zbudowani. Wysoki mężczyzna nosił szarą skórzaną kurtkę, pozostali byli w czarnych puchowych z kapturami i dżinsach.

      – Czego chcecie? – spytała chrapliwym głosem Máire. – Nie mamy żadnego towaru ani kasy, jeśli o to wam chodzi.

      – Nie chcemy pieniędzy ani narkotyków – odpowiedział ten wysoki. – Chcemy tylko, żebyście się stąd wynieśli.

      – Jak to „wynieśli się”? – rzucił Matty. – Jest środek nocy, do kurwy nędzy.

      – A jakie to ma znaczenie? – Wysoki mężczyzna wzruszył ramionami. – Wyniesiecie się stąd i już.

      – Nie jesteście gliniarzami, co?

      – A wyglądamy na gliniarzy?

      – No to skoro nie jesteście glinami, to spadajcie. Nigdzie nie idziemy. To nasza miejscówka.

      Wysoki mężczyzna odwrócił się i spojrzał na swoich towarzyszy, jakby szukał u nich potwierdzenia, że zachowuje się racjonalnie i robi to, co powinien.

      – Jaka to różnica, te drzwi czy inne? Idź, poszukaj sobie i tej curvă jakiejś innej miejscówki.

      Matty dygotał na całym ciele, a jego kolana były tak słabe, że musiał się opierać o witrynę sklepu. Nie miał ochoty na kłótnię. Właściwie marzył tylko o tym, by wpełznąć z powrotem do śpiwora, otulić się nim po czubek głowy i zasnąć. Dlaczego ci ludzie nie mogli po prostu pójść sobie stąd i zostawić ich w spokoju? Był zbyt zmęczony i zdezorientowany, by myśleć o przenosinach, a poza tym ta wnęka była dla nich czymś więcej niż schronieniem przed deszczem. Zajęli ją sześć tygodni temu, gdy zniknął jej poprzedni gospodarz, i przekonali się wkrótce, że to najbardziej zyskowne miejsce do żebrania, jakie kiedykolwiek udało im się znaleźć. Wcześniej żebrali przy wejściu do opuszczonego biura podróży przy centrum handlowym South Mall, ale tam nie zbierali nawet połowy tego, co dostawali tutaj, przy Cook Street.

      – Idźcie stąd – powtórzył ten wysoki. – Pozbierajcie te swoje śmieci i spieprzajcie.

      – Wal się – rzucił Matty. – Nigdzie stąd nie pójdziemy.

      Wysoki mężczyzna przyłożył dłoń do ucha i pochylił się niżej, jakby nie usłyszał odpowiedzi.

      – Co mówiłeś, przyjacielu?

      – Mówiłem, żebyś się walił – powtórzył Matty. – Spadajcie. Zostajemy tu i już, a wy nie możecie nam nic zrobić.

      – Marku – powiedział cicho wysoki mężczyzna, cofając się o krok.

      Jeden z jego towarzyszy zsunął z ramienia płócienną torbę, otworzył ją i wyjął czarną wiertarkę bezprzewodową. Nim Matty mógł w jakikolwiek sposób zareagować, ten wysoki zrobił kolejny krok do tyłu i zawołał z charakterystycznym melodyjnym zaśpiewem:

      – Danut! Daaanuuuut!powtórzył.

      Drugi z niższych podszedł do drzwi sklepu, pochwycił Matty’ego za ramiona i obrócił go tak gwałtownie, że ten stracił równowagę i opadł na jedno kolano. Omal nie przygniótł przy tym Máire.

      – Co ty robisz, palancie?! – wrzasnęła, odsuwając się na bok. – Zostaw go! Daj mu spokój!

      Wysoki mężczyzna nie reagował na jej krzyki i przyglądał się w milczeniu, jak Danut powalił Matty’ego na ziemię i uklęknął na jego plecach.

      – Złaź z niego! Zostaw go! – krzyknęła Máire, wygramoliła się ze śpiwora i złapała Danuta za rękaw, próbując ściągnąć go z Matty’ego.

      Marku oddał wiertarkę Danutowi i uderzył Máire w głowę – najpierw prawą ręką, potem lewą.

      – Liniște! – warknął. – Zamknij ryj!

      – Ty gnoju! – wrzasnęła.

      – Taci! – Uderzył ją ponownie, tak mocno, że poleciała do tyłu i uderzyła z hukiem w drzwi sklepu. Oszołomiona, osunęła się na ziemię, wydając z siebie tylko cichy jęk.

      Danut ściągnął kaptur z głowy Matty’ego i przesuwał lewą dłonią przez jego brudne włosy, szukając charakterystycznego zgrubienia w dolnej części czaszki. Gdy w końcu na nie natrafił, przyłożył kciuk tuż pod kościanym guzem i jednocześnie przycisnął głowę swej ofiary do chodnika. Matty był zbyt słaby, by z nim walczyć. Już od dawna przyjmował wszystko, co go spotykało, bez słowa protestu. Nawet się nie modlił.

      – Okay? – spytał Danut, spoglądając na swego towarzysza. – Nimeni nu vine?

      Wysoki mężczyzna rozejrzał się i skinął głową.

      – Okay.

      Danut przyłożył wiertło do czaszki Matty’ego, mniej więcej centymetr poniżej miejsca, w którym trzymał kciuk. Potem uruchomił wiertarkę. Zawyła przeraźliwie i wbiła się w skórę Matty’ego. Ten zadygotał gwałtownie, jakby przeszyty prądem, i wydał z siebie cichy jęk, przypominający bardziej głos małego chłopca, który stracił właśnie ulubioną zabawkę, niż wołanie konającego dorosłego mężczyzny. Danut jeszcze przez chwilę poruszał wiertarką na boki, po czym ostrożnie wyciągnął wiertło z głowy Matty’ego, który leżał nieruchomo pod jego nogami, pozbawiony życia. Danut oddał wiertarkę Marku i naciągnął kaptur na głowę zmarłego.

      Máire odzyskała w końcu przytomność i usiadła prosto, trzymając się za obolałą głowę.

      – Matty! – wychrypiała. – Matty…?

      – Mówił, że nigdzie się nie ruszy, a proszę, już go tu nie ma! – odezwał się ten wysoki. – Tak to się kończy, kiedy zachowujecie się jak głupki.

      – Matty! O Jezu, Matty! Co oni ci zrobili? Matty! – Máire podpełzła do swego partnera i potrząsnęła go za ramię, a gdy nie zareagował, obróciła go na plecy. – Matty! – Zaczęła żałośnie szlochać. – Matty, nie zostawiaj mnie! Nie możesz mnie zostawić samej! Nie poradzę sobie bez ciebie! Dokąd pójdę? Co zrobię? Bez ciebie umrę, Matty! Matty, obudź się! Matty!

      – On już się nie obudzi.

      – On już się nie obudzi, curvă, nigdy – warknął wysoki mężczyzna. – Na ciebie też już czas, musisz zapomnieć, że kiedykolwiek nas widziałaś.

      Máire podniosła się z ziemi, kołysząc się lekko, jakby była pijana. Odruchowo poprawiła pomarańczowy zapinany sweter, który sięgał