Alex Dahl

Życie za życie


Скачать книгу

6522.jpg" target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_caee7a34f42b1u5c93r9c00dfc252280655d.jpg"/>

      Dla Oscara i Anastasii

      Łzy pochodzą z serca, a nie z mózgu.

      Leonardo da Vinci

      CZĘŚĆ I

      Rozdział 1

      Alison

      Budzę się cały czas, o ile w ogóle zasypiam. Budzik wyświetla godzinę na ścianie po stronie Sindrego, a ja leżę i wpatruję się w dwie pulsujące kropki między cyframi. Jest tuż po drugiej w nocy, a Sindrego nie ma. Był tutaj, kiedy zasnęłam. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wysuwam rękę spod ciepłej kołdry i głaszczę chłodne, puste miejsce, w którym powinien znajdować się mój mąż.

      Kilka nocy temu stało się to samo. Nagle obudziłam się ze snu, którego nie pamiętałam, i znalazłam się w tym czarnym, cichym pokoju. Zamrugałam kilka razy, próbując dostrzec w ciemności zarys dużego ciała Sindrego – nie chciałam go dotykać, żeby nie pomyślał, że czegoś chcę – nie byłabym w stanie znieść jego ciepłych, uważnych dłoni na mojej skórze. Dopiero po kilku chwilach zorientowałam się, że go nie ma. Wstałam z łóżka i usiadłam na parapecie, spojrzałam na las i teren poza nim, na światła miasta wznoszące się na wzgórzach, wyruszające na spotkanie gwiazdom. Jak na początek października była to bardzo chłodna noc, pomarańczowy księżyc wisiał nisko nad Tryvannem. Cieszyłam się, że mojego męża nie ma – dobrze było chociaż przez kilka chwil nie musieć udawać snu.

      Już miałam wrócić do łóżka, gdy dostrzegłam jakiś ruch między drzewami naprzeciwko domu, z boku żwirowej drogi. Delikatnie odsunęłam się od okna, gdy Sindre wyszedł z lasu w jasnoniebieskiej koszuli schowanej niedbale w spodnie i swych drogich skórzanych mokasynach. Na piersi miał plamę błota. Przez kilka sekund stał na ukośnej przestrzeni między domem a samochodem, tak jakby nie potrafił zdecydować, czy wrócić do środka, czy odjechać. Odwrócił się w kierunku domu, w stronę miejsca, w którym stałam, i dopiero wtedy zobaczyłam jego twarz, wykrzywioną w okropnym, niemalże nierozpoznawalnym grymasie. Gdyby mężczyzna stojący przed naszym domem nie miał na sobie ubrań mojego męża, chyba bym go nie rozpoznała.

      Wrócił tam dzisiaj wieczorem? Podnoszę się z parapetu i przez chwilę stoję przy oknie. Dzisiejsza noc jest burzowa, z szarymi chmurami i silnym wiatrem, ganiającym liście po ogrodzie. Las rozpoczyna się na końcu naszego trawnika, widzę mgłę, która przyłącza się do wiatru w półprzezroczystych kręgach. Spacer po tym lesie sprawia przyjemność, można słuchać wiatru, który porusza trzeszczącymi gałęziami, wpuścić chłodną noc do wnętrza siebie, wdychać wilgotne powietrze aż do żołądka. Mogłoby to choć na chwilę załagodzić palenie. Wytężam wzrok i skupiam się na miejscu, z którego wyłonił się Sindre innego wieczoru, ale ponieważ księżyc nie świeci, nie jestem w stanie odróżnić kształtu mężczyzny od drzewa, nawet jeśli rzeczywiście ktoś tam stoi. Mógłby stać przede mną i na mnie patrzeć, a ja bym go nie widziała.

      Podchodzę do drzwi i nasłuchuję, a potem je uchylam. W tym domu rzadko panuje cisza – jakby z wnętrza jego ścian rozbrzmiewał słaby szum, bas wszystkich dźwięków wydawanych przez naszą rodzinę – dzisiaj jednak jest cicho. Przystaję na półpiętrze, oczy szczypią mnie w jasnym świetle rzucanym przez lampy, próbuję dosłyszeć ten pocieszający pomruk, ale bezskutecznie. Patrzę na drzwi pokoju Amalie i poraża mnie dzikie przerażenie wywołane tym, co znajduje się za nimi. W żołądku szaleją płomienie, tak jakby chciały zająć wszystkie mroczne korytarze w moim wnętrzu. Ściskam się za brzuch i zmuszam się do odwrócenia wzroku od drzwi Amalie. Próbuję pomyśleć o czymś, co mogłabym policzyć, i do głowy przychodzą mi tylko schody. Siedemnaście. Siedemnaście stopni, dam radę. Mogę zejść na dół, nalać sobie trochę wody, a potem wrócić na górę, minąć pokój Olivera, minąć pokój Amalie, tak po prostu; dam radę, robiłam to już wcześniej, teraz mam tylko kiepską noc, to wszystko, a gdy wrócę na górę, wezmę tabletkę z nocnego stolika i chociaż odpoczynek nie będzie prawdziwy, czeka mnie tępy, pozbawiony snów letarg.

      W kuchni stoję przy zlewie w ciemności. Teraz słyszę ten pomruk domu. Cały czas trzymam się za brzuch, tak jakby tylko dzięki temu moje wnętrzności miały nie wypaść. Palenie zanika, teraz zamienia się w coś w rodzaju rdzy – tak jakbym przegryzła baterię.

      Ostre zaburzenia lękowe, mówi lekarz.

      Hej, misiaczku, szepczę. Założę się, że widzisz mnie teraz, nawet jeśli ja nie mogę zobaczyć ciebie. Jeśli mnie słyszysz, możesz dać mi jakiś znak, jakikolwiek, najmniejszy? Talerz, który spada na podłogę, światło, które nagle się zapala, jakieś zwierzę, które zaczyna wyć na zewnątrz? Zobaczyłabym cię w tych odłamkach szkła, w tym jasnym świetle, usłyszałabym cię w dźwięku… Znak, kochanie, mój ukochany aniołku, proszę, przemów do mnie…

      Gdzieś nagle zapala się światło – kwadratowy rozbryzg z niego wpada przez okno i rozlewa na podłodze za mną. Natychmiast łapię się oburącz zlewu, moje serce wali tak mocno, że ledwo jestem w stanie oddychać. Chcę otworzyć usta, by ponownie wypowiedzieć jej imię, ale nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Pochylam się w stronę okna i uświadamiam sobie, że światło wpada ze strony garażu po drugiej stronie wąskiej drogi.

      ***

      Sindre stoi się przy blacie roboczym, który biegnie wzdłuż całej ściany garażu. To właśnie tam zazwyczaj stoi zimą, cierpliwie smarując narty biegowe naszej rodziny – najpierw wąskie narty wyścigowe Olivera, potem jego własne, potem moje dla początkujących, a na koniec krótkie, szerokie narty Amalie z iskrzącymi się kryształkami śniegu i rozciągającą się ku czubkom twarzą Królowej Elsy. Stoję w przestrzeni między domem a garażem, próbuję oprzeć się wiatrowi, który jest o wiele silniejszy, niż myślałam, i widzę te małe narty wiszące wysoko na ścianie. Sindre stoi do mnie plecami, mogę jednak dostrzec większość tego, co znajduje się na blacie. Mój mąż porusza się dziwnie, raz szybko i gwałtownie, raz powoli i płynnie, i trochę czasu zajmuje mi uświadomienie sobie, że poleruje broń. Odłącza lunetę od długiej matowej strzelby, trzyma lunetę pod światło, a następnie wyciera soczewkę czerwoną szmatką. Za kilka tygodni wyjeżdża na polowanie na łosie. Wyleciało mi to z głowy. Wyjeżdża co roku o tej samej porze – oczywiście musi się do tego przygotować.

      Za rogiem domu zaczyna lać deszcz, kłuje mnie boleśnie w twarz i dłonie, jeszcze mocniej owijam się swetrem, ale jest mi i tak zimno i może wydobywam z siebie cichy krzyk, bo Sindre nagle się odwraca i podchodzi do wąskiego okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Nie wiem dlaczego, ale przyciskam się do ściany obok okna, żeby mnie nie widział. A przecież mogłabym zapukać cicho do drzwi, wejść do garażu i przytulić mego męża od tyłu. Mogłabym zaproponować mu kawę – nie wyobrażam sobie, żeby tej nocy któreś z nas wróciło jeszcze do łóżka. Ale tego nie robię. Stoję w przejściu, patrzę, jak ostrożnie rozkłada i składa dwie strzelby, jak wyciera ściereczką wszystkie zagłębienia i otwory. Gdy kończy, z wiszącej nad jego głową półki zdejmuje kartonowe pudło. Wygląda jak nijakie brązowe pudełko po butach. Otwiera je, wyjmuje gazetę, kawałek kuchennego ręcznika, a potem jakiś przedmiot.

      Z początku nie wiem, co to jest, bo ma niewielkie wymiary, a ponieważ Sindre stoi tyłem do mnie, częściowo blokuje mi widok. Odkłada to coś i robi kilka kroków w prawo, pewnie żeby wziąć coś innego. Teraz już wiem, co to jest – stalowoszara krótka broń palna, której nigdy wcześniej nie widziałam. Otwiera kolejne pudełko, to jest mniejsze, i wyjmuje z niego kilka nabojów. Podnosi jeden z nich pod światło i go ogląda, a potem wkłada do komory. To samo robi z pozostałymi nabojami.

      Czasami myślę o innym życiu Sindrego, życiu, które wiódł przede mną. Przed naszą rodziną. Wyobrażam go sobie takim, jaki wtedy był: w wojskowym hełmie i mundurze, biegającego po górach Hindukusz i Badachszan, otaczającego najbardziej poszukiwanych przestępców wojennych i terrorystów na świecie. Ukrywał się w jaskiniach i chatach pasterzy, pił wodę z niesamowicie czystych górskich potoków i stopniowo zbliżał się do celu, aż wreszcie był tak blisko, że mógł go zdjąć. Widzę go, mrużącego jedno oko i wpatrującego się w celownik, patrzącego na męską głowę, kładącego pewnie palec na spuście i wymierzającego precyzyjny, stłumiony strzał. Nigdy go nie pytałam, ile zabił osób. Nazywa to neutralizowaniem. Nie wiem, czy wie, ile osób. Czy w ogóle prowadził takie statystyki? Ja z pewnością bym prowadziła.

      Życie, które Sindre prowadził