mi wizualizować to, czego nie mogę kontrolować, więc to robię; Kaia na stole operacyjnym w tym właśnie momencie, oczy zamknięte, twarz popielata, ale spokojna, kilka kosmyków ciemnych włosów wyłaniających się spod ciasnego, zielonego czepka, dłonie odwrócone i bezbronne. Ile ja bym dała, żeby Noa tu teraz przy mnie była, żeby trzymała mnie za rękę.
Gdzieś w tym budynku ktoś inny przestanie się modlić. Nagle zostanie połknięty przez tę samą śmierć, która szarpała cień Kai, odkąd się ona urodziła. A nawet zanim jeszcze się urodziła. Ta śmierć jest najjaśniejszym światłem, tak jasnym, że niczym zła gwiazda poparzy każdego, kto się do niej zbliży. W tej właśnie chwili rzuca swoje zimne, ostre światło na moje dziecko, jednak Kaia nie idzie w stronę jej blasku, frunie w moją stronę szybciej od światła. Otworzy oczy i spojrzy w moje, musi. Jej serce, nowe serce, jej ostatnia szansa, jej jedyna szansa, podejmie pracę w piersi, zacznie bić, musi.
***
Jest środek nocy i przez wiele godzin na zmianę siedziałam, stałam i chodziłam.
– Proszę spojrzeć – mówi doktor Harari. Prowadzi mnie korytarzem do wielkiego pokoju wypełnionego odgłosami pikających i szumiących maszyn. – Tam. – Kiwam głową i patrzę na moje leżące na łóżku dziecko, na wpół zakopane pod rurkami i sprzętem. Widzę tylko plamę jej ciemnych włosów na poduszce i czubek nosa pod maską z tlenem. Doktor Harari wskazuje ekran, na którym rytmicznie rzuca się i opada neonowa zieleń. – Bije stabilnie – mówi.
Rozdział 5
Alison
Jeszcze nie ma szóstej, ale już jest ciemno jak w najciemniejszą noc. Chciałabym być teraz w lesie, gdzie jedynym światłem byłby blask księżyca i gwiazd i łagodne lśnienie śniegu, który zaczął padać tego ranka. Zamiast tego jestem w sklepie obuwniczym Steen & Strom i wpatruję się w półki, próbuję coś wybrać. Jakąkolwiek parę butów. Sindre powiedział, że nie musimy iść na kolację, ale ja odparłam, że powinniśmy spróbować. W którymś momencie musimy spróbować. Prawda? A jednak myśl o uprzejmej rozmowie z kolegami z pracy Sindrego i ich żonami sprawia, że chce mi się płakać.
Biorę z półki jakieś zwykłe czarne szpilki, wyjmuję stopę z baranich kozaków. Wkładam stopę w skarpetce w szpilki, ale nie pasują. Wciskam ją mocniej, ale bolą mnie palce, i to właśnie dlatego w moich oczach stają łzy – tak przynajmniej udaję. Patrzy na mnie jakaś kobieta. Mrugam gwałtownie, ale nagle czuję się potwornie zmęczona i mam wrażenie, że nie dam rady wstać ze stołka, na którym siedzę. Liczę do dziewięćdziesięciu czterech. Wstaję i podaję buty dziewczynie na kasie. Dziewczyna ma na głowie kapelusz czarownicy z woalem w kształcie pajęczej sieci. Sindre miał rację. Udawanie, że się żyje, robienie planów na kolację, wychodzenie z domu, przymierzanie butów – to wszystko jest złe. Odchodzę od kasy, chociaż dziewczyna właśnie wbiła sprzedaż i coś mówi, ja jednak biegnę już po ruchomych schodach, a potem jestem już na zewnątrz na Nedre Slottsgate na mroźnym powietrzu, pozwalam, by łzy lały się po mojej twarzy, by zamazywały instalację świetlną ponad głowami przechodniów. I wtedy obok mnie na czerwonym świetle staje taksówka, wsiadam do niej i dopiero gdy opadam na siedzenie z tyłu, uświadamiam sobie, że zostawiłam moje uggsy w sklepie z butami. Mam mokre skarpetki i zmarznięte stopy.
– Proszę jechać – szepczę. – Proszę, proszę po prostu jechać. – Zaczynam liczyć latarnie, czerwone światła i drzewa, i ludzi, i beat piosenki w radiu, nie potrafię jednak powstrzymać mojego umysłu, który osuwa się w mrok.
Dziewięćdziesiąt cztery dni bez ciebie, Mills. Dziewięćdziesiąt cztery noce bez snu. Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt sześć godzin, odkąd zamknęłam oczy na jedną chwilę i straciłam cię na zawsze. Nie poprosiłam cię o wybaczenie, wiem jednak, że powinnam. Wszystko, co zostało stracone, wszystko, czym byłaś, wszystko, czym mogłabyś zostać, przepadło przeze mnie. Zrobię to. Przyniosę ze sobą misia Dinky i usiądziemy pod drzewem w cichym, zacienionym miejscu, które dla ciebie wybraliśmy, obok twoich dziadków. Albo pójdę nad jezioro, tam będę czuła, że jestem blisko ciebie. Albo po prostu spędzę resztę życia na powtarzaniu w moim sercu tylko jednego słowa.
Przepraszam.
Przepraszam.
Przepraszam.
***
Idę boso po zaśnieżonym podjeździe, czuję na sobie pełen niedowierzania wzrok kierowcy taksówki, który wyjeżdża z powrotem na drogę. W domu świeci się światło, ale gdy otwieram drzwi, uderza mnie idealna cisza. Nasz dom nigdy nie jest cichy. Kiedyś myślałam, że sam dom wydaje z siebie jednostajny dźwięk, ale gdy Sindre był w Paryżu, doszłam do wniosku, że to Sindre jest źródłem tego dźwięku, że ciągle próbuje zagłuszyć ciszę. Nawet w nocy. Wrzuca na noc do pralki buty do biegania, tak żebym mogła leżeć w ciemności i nasłuchiwać walenia w bębnie. Albo udaje, że zapomniał wyłączyć radio w swoim gabinecie, tak że od czasu do czasu słyszę pomruk głosów, dogania mnie w tym dziwnym miejscu, gdy nie śpię, ale też nie jestem przebudzona. W niektóre wieczory, gdy zrobiliśmy już wszystko, co należało zrobić, i w domu jesteśmy tylko ja i on, włącza telewizor, muzykę w kuchni i radio w gabinecie, żebym nie zorientowała się, że czegoś nie ma.
A jednak teraz jest cicho. Czuję w żołądku ostre szarpnięcie, ogromny strach. A co, jeśli Sindre nie dał rady już tego znieść, jeśli zlekceważył całe to złamane życie i zostawił mnie z nim samą? Może wisi gdzieś na górze, jeszcze ciepły. A jeśli rozwalił sobie głowę? Powoli wchodzę po schodach, pozostawiając za sobą błotniste ślady i roztapiający się śnieg. Nasłuchuję jakichkolwiek dźwięków, zaniepokojona brakiem hałasu w tle, do którego jestem przyzwyczajona, nadal jednak nie wołam jego imienia. Jeśli odpowie mi cisza, nie zniosę tego. Słyszę delikatny szelest dochodzący z naszej sypialni na końcu korytarza.
Sindre stoi przed lustrem zajmującym całą ścianę w naszej prywatnej łazience, próbuje zawiązać krawat, który wiązał już tyle razy w swoim życiu, ale jego dłonie za bardzo się trzęsą, a gdy mnie widzi, ściąga krawat jednym gwałtownym ruchem i rzuca go do wanny. Opada na podłogę, a ja siadam obok niego i już tam zostajemy, ja zaczynam skubać fugę między dwiema płytkami na podłodze, on opiera głowę o ścianę, zamyka oczy, cicho mruczy, jego dłoń drży w mojej.
***
Tym razem to ja zostawiam na dole włączony telewizor. Przez długi czas leżymy w łóżku i się przytulamy, po raz pierwszy od bardzo dawna.
– Czuję, jakbym stracił również ciebie – szepcze Sindre.
– Bo straciłeś – odszeptuję i oboje płaczemy. – Nie jestem już sobą.
– Ja też nie.
– Nie.
– To takie szalone, ale… Czasami winię ją, wiesz. Wiem, jak to brzmi. Ale tak jest.
Chcę powiedzieć, że czuję to samo; że czasami ja też ją winię. Raz bardzo mocno trzasnęłam drzwiami jej sypialni, bo byłam na nią tak wściekła za to, że mnie zostawiła. Ogarnęła mnie dzika wściekłość i na nią wrzeszczałam, wrzeszczałam na moje utracone dziecko. Złapałam wielkie zdjęcie Amalie, zrobione w ostatni dzień przedszkola, które wisiało na półpiętrze, i cisnęłam nim po schodach. Jak mogę jednak powiedzieć na głos, że ja również czasami obwiniam małe dziecko za jego własną śmierć, do której doszło pod moją opieką? Wszyscy wiedzą, że to była moja wina.
Przepraszam.
Przepraszam.
Przepraszam.
Cisza jest długa i ciężka, zakładam, iż Sindre wreszcie zasnął. Słucham dochodzącego z dołu nagranego śmiechu w jakimś serialu komediowym i delikatnie głaszczę Sindrego po plecach. Nagle podskakuje, bierze moją dłoń, odwraca się do mnie.
– Muszę ci coś powiedzieć